„Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć”, szeptał gorączkowo wewnętrzny głosik. Ale na czym polegał plan numer sześć? Ach tak. Wojna na wyczerpanie. Taktyka przeczekania. Bierność. Pozostawienie wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Nieubłagane prawa natury. Nieustępliwy marsz czasu i gromadzenie zasobów. To był plan numer sześć.
Nagła myśl zadźwięczała mi w głowie jak gniewny okrzyk: „Ty głupcze, ty idioto! Ty odmóżdżony pawianie! Plan numer sześć jest najgorszy ze wszystkich! Richard Parker teraz boi się wody. O mało nie stała się jego grobem. Ale oszalały z pragnienia i z głodu, przezwycięży strach i zrobi wszystko, żeby je zaspokoić. Przeobrazi tę fosę w most. Przepłynie tyle, ile potrzeba, żeby dosięgnąć tratwy i płynącego na niej łakomego kąska. A jeśli chodzi o pragnienie, to czy zapomniałeś, że tygrysy z Sundarbansu są znane z tego, że piją słoną wodę? Czy naprawdę myślisz, że wygrasz z jego nerkami? Zapewniam cię: jeśli wypowiesz mu wojnę na wyczerpanie, przegrasz. Umrzesz! CZY TO DLA CIEBIE JASNE?
Tu muszę powiedzieć kilka słów o strachu. Strach to jedyny prawdziwy przeciwnik życia. To jednocześnie adwersarz mądry i podstępny. Obce jest mu poczucie przyzwoitości, za nic ma prawa i konwencje, nie zna litości. Uderza w najsłabszy punkt, który znajduje łatwo i nieomylnie. Zaczyna się w mózgu, zawsze. Jesteś spokojny, pewny siebie, szczęśliwy. I nagle strach, w przebraniu łagodnej wątpliwości, wślizguje się do twego mózgu niczym szpieg. Wątpliwość natrafia na niedowierzanie i niedowierzanie usiłuje ją wyprzeć. Ale niedowierzanie jest tylko źle uzbrojonym piechurem. Wątpliwość radzi sobie z nim bez trudu. Ogarnia cię niepokój. Przybywa rozsądek, by walczyć w twoim imieniu. Odzyskujesz pewność siebie. Rozum jest w pełni wyposażony w broń najnowszej generacji. A jednak, ku twemu zdumieniu, pomimo przewagi taktycznej i licznych niezaprzeczalnych zwycięstw, rozum zostaje pokonany. Czujesz, jak słabniesz, miękniesz. Twój niepokój zmienia się w przerażenie.
Teraz strach atakuje twe ciało, które już wie, że dzieje się coś bardzo złego. Twoje płuca uleciały już jak ptak, a trzewia wyśliznęły się jak wąż. Język zdycha niczym opos, szczęka puszcza się w dziki galop. Uszy głuchną. Mięśnie zaczynają dygotać jak w malarii, a kolana trzęsą się w jakimś dziwnym tańcu. Serce wytęża się zbyt mocno, zwieracz zanadto się rozluźnia. To samo dzieje się z resztą twego ciała. Każda jego część rozpada się w charakterystyczny dla siebie sposób. Tylko oczy nie zawodzą. Oczy zawsze pilnie obserwują strach.
Bardzo szybko podejmujesz nierozważne decyzje. Porzucasz swych ostatnich sprzymierzeńców: nadzieję i ufność. I w ten sposób zadajesz sam sobie klęskę. Strach, który jest niczym innym, jak tylko zwykłą impresją, zatriumfował nad tobą.
Trudno to wyrazić słowami. Bo strach, prawdziwy strach, taki, który wstrząśnie tobą do głębi, strach, jaki odczuwasz, stając w obliczu śmierci, końca, lęgnie się w twej pamięci jak gangrena. Jego zgnilizna atakuje wszystko, nawet słowa, które o nim mówią. Musisz zatem stoczyć ciężką walkę, żeby dać mu wyraz. Musisz walczyć, żeby rzucić nań światło słów. Bo jeśli nie podejmiesz walki, jeśli twój strach stanie się niemą ciemnością, której starasz się unikać i o której być może uda ci się nawet zapomnieć, otwierasz się na kolejne ataki strachu, gdyż tak naprawdę nigdy nie podjąłeś walki z tym przeciwnikiem.
Uspokoił mnie sam Richard Parker. Jest paradoksem tej całej historii, iż właśnie on, który na początku przerażał mnie tak, że odchodziłem od zmysłów, potem przyniósł mi spokój, poczucie celu, a nawet, śmiem twierdzić, pełni.
Na razie wpatrywał się we mnie. Po pewnym czasie rozpoznałem to spojrzenie. Dorastałem z nim. Było to spojrzenie zadowolonego zwierzęcia, które wygląda ze swej klatki czy wybiegu tak jak ty czy ja patrzymy, siedząc w restauracji po dobrym obiedzie, kiedy nadchodzi pora konwersacji i przyglądania się ludziom przy sąsiednich stolikach. Richard Parker najwidoczniej spałaszował solidną porcję hieny i zaspokoił pragnienie deszczówką. Nie drgała mu warga, nie było żadnego szczerzenia zębów, żadnych pomruków ani porykiwań. Po prostu przypatrywał mi się, obserwował mnie, wzrokiem poważnym, ale nie złowrogim. Cały czas strzygł uszami i kręcił łbem na boki. Wszystko to było bardzo, powiedziałbym, kocie. Wyglądał jak piękny, wielki, tłusty domowy kot, ważący czterysta pięćdziesiąt funtów burasek.
W pewnej chwili z jego nozdrzy wydobył się chrapliwy dźwięk. Nadstawiłem uszu. Zrobił to po raz drugi. Byłem zdumiony. Czyżby prusten?
Tygrysy wydobywają z siebie wiele dźwięków. Należą do nich liczne warianty ryków i pomruków; chyba najgłośniejszym z nich jest charakterystyczne „ąąąch!”, które można usłyszeć w porze rui w wykonaniu samców i samic. Jest to ryk, który niesie się daleko i kiedy człowiek usłyszy go z bliska, kamienieje z przerażenia. Z gniewnym „łuf!” mamy do czynienia wtedy, kiedy tygrys zostaje czymś zaskoczony; jest to krótki, ostry wybuch wściekłości, na którego dźwięk człowiek podskakuje i bierze nogi za pas, o ile nie zamieni się w słup soli. Szarżując, tygrysy wydobywają z siebie głęboki, gardłowy ryk. Pomruk, który stosują dla odstraszenia, również wydobywa się z gardzieli. Poza tym tygrysy syczą i parskają, które to dźwięki, zależnie od towarzyszących im emocji, przypominają nieco wzmocniony szelest jesiennych liści lub, kiedy jest to wyraz furii, skrzyp otwierających się powoli na zardzewiałych zawiasach olbrzymich wierzei. W obu przypadkach ciarki chodzą po plecach. Tygrysy wydają też inne odgłosy: chrząkania i przeciągłe jęki. Mruczą też czasem, choć nie tak melodyjnie i często jak mniejsze koty, i tylko na wydechu. (Tylko małe koty mruczą zarówno na wdechu, jak i na wydechu. Jest to jedna z cech odróżniających wielkie koty od małych. Inną taką cechą jest to, że tylko wielkie koty potrafią ryczeć. I na szczęście! Obawiam się, że popularność domowych kotków szybko by spadła, gdyby nasze kiciusie okazywały swe niezadowolenie rykiem). Tygrysy potrafią nawet miauczeć, z modulacją podobną do miauczenia kotów domowych, ale głośniej i dźwięczniej, co bynajmniej nie zachęca, żeby się schylić i wziąć takiego przyjemniaczka na ręce. No i wreszcie mogą zachować całkowite i majestatyczne milczenie.
Słyszałem w życiu wszystkie opisane wyżej dźwięki. Z wyjątkiem dźwięku zwanego prusten . Jeśli wiedziałem o jego istnieniu, to tylko dlatego, że powiedział mi o tym ojciec. Znalazł opis tego odgłosu w fachowej literaturze. Sam jednak słyszał go tylko raz, kiedy pojechał z roboczą wizytą do zoo w Majsurze; w tamtejszej lecznicy dla zwierząt wydobył z siebie ten dźwięk młody samiec chory na zapalenie płuc. Prusten to najspokojniejszy i najcichszy z tygrysich odgłosów, prychnięcie nozdrzami, wyrażające przyjazne uczucia i brak złych zamiarów.
Richard Parker zrobił to jeszcze raz; tym razem dźwiękowi towarzyszył ruch głowy. Wyglądało to tak, jakby zadawał mi jakieś pytanie.
Patrzyłem na niego z pełnym nabożnego lęku podziwem. A że nie było bezpośredniego zagrożenia, mój oddech się uspokoił, serce przestało tłuc się w piersi i zacząłem stopniowo odzyskiwać zdolność logicznego myślenia.
Musiałem poskromić Richarda Parkera. To właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie tę konieczność. Nie była to kwestia typu on albo ja, ale raczej on i ja. Jechaliśmy, w sensie niemal dosłownym i bardzo realnym, na tym samym wózku. Mogliśmy przeżyć – lub umrzeć – tylko razem. Tygrys mógł oczywiście zginąć przypadkowo lub zdechnąć z przyczyn naturalnych, ale byłoby głupotą z mojej strony liczyć na taką ewentualność. Najbardziej prawdopodobny był wariant najgorszy: że wraz ze zwykłym upływem czasu jego zwierzęca wytrzymałość zatriumfuje nad moją ludzką kruchością. Tylko jeśliby udało mi się go poskromić, mógłbym, posługując się jakąś sztuczką, spowodować, że umarłby pierwszy, gdyby zaszła ta smutna konieczność.
Читать дальше