Patrzyłem na to wszystko, dopóki w podwodnym mieście nie zgasły ostatnie światła.
Z pokładu „Tsimtsuma” widziałem tylko delfiny. Uważałem, że Ocean Spokojny to tylko z rzadka zamieszkany – jeśli nie liczyć przepływających ławic ryb – bezmiar wody. Potem zorientowałem się, że frachtowce pływają zbyt szybko, by można było obserwować ryby. Szansa przyjrzenia się życiu podwodnemu z pokładu statku jest tak samo nikła, jak to, że uda nam się przypatrzyć dzikim zwierzętom w dżungli z okien pędzącego samochodu. Delfiny, bardzo szybcy pływacy, krążą wokół łodzi i statków jak psy uganiające się za samochodami; gonią za nimi, dopóki starcza im sił. Jeśli chce się zobaczyć życie w naturze, w dżungli, trzeba iść pieszo, i to po cichu. Tak samo jest z morzem. Żeby dostrzec bogactwo i obfitość wszelkiego stworzenia, jakie kryje ocean, trzeba go przemierzać w tempie, by tak rzec, spacerowym. Usadowiłem się wygodniej. Po raz pierwszy od pięciu dni poczułem pewien spokój. Zapłonęło we mnie nikłe światełko nadziei – ciężko zapracowanej, dobrze zasłużonej i rozsądnie umiarkowanej. Zasnąłem.
W nocy obudziłem się tylko raz. Odsunąłem baldachim i wyjrzałem. Na bezchmurnym niebie jaśniał wyraźny sierp księżyca. Gwiazdy świeciły z tak szaloną, olśniewającą intensywnością, że byłoby absurdem nazywać noc ciemną. Gładka powierzchnia oceanu skąpana była w delikatnym, jakby stąpającym po niej nieśmiało świetle, czerń i srebro igrały i tańczyły w bezkresie. Rozmiary tego, co mnie otaczało – przestrzeni nade mną, wody wokół i pode mną – oszałamiały. Byłem poruszony i przejęty lękiem. Czułem się jak mędrzec Markandeja, który wypadł z ust śpiącego Wisznu i ogarnął jednym spojrzeniem wszechświat, wszystko, co istnieje. Zanim zdążył umrzeć ze strachu, Wisznu obudził się i włożył go sobie z powrotem do ust. Po raz pierwszy zauważyłem – a miałem to odtąd zauważać co jakiś czas w trakcie tej ciężkiej próby, pomiędzy jednym przypływem rozpaczy a drugim – że mój dramat rozgrywa się we wspaniałej scenerii. Zobaczyłem swoje cierpienie we właściwych proporcjach – jako coś skończonego, mało znaczącego – i poczułem spokój. Uświadomiłem sobie, że moja męka jest czymś znikomym wobec tego, co mnie otacza. I potrafiłem to zaakceptować. Wszystko było w porządku. (Dopiero w świetle dnia wybuchnąłem gwałtownym protestem: „Nie, nie, nie! Moje cierpienie jest ważne! Chcę żyć! Nie mogę nie łączyć własnych losów z kosmosem. Życie jest jak dziurka od klucza; to pojedynczy, maleńki otwór, przez który wchodzi się do nieskończoności – jakże mogę zignorować ten przelotny, chaotyczny obraz wszechrzeczy, jaki zarejestrował mój wzrok? Ta dziurka od klucza to jedyne, co mam!”). Wymamrotałem słowa jakiejś islamskiej modlitwy i ponownie zasnąłem.
Rano okazało się, że nie zmokłem aż tak bardzo i czuję się całkiem silny. Pomyślałem, że to niezwykłe, biorąc pod uwagę ciągłe napięcie i to, jak niewiele jadłem w ciągu kilku ostatnich dni.
Dzień był piękny. Postanowiłem spróbować wędkowania, po raz pierwszy w życiu. Po śniadaniu złożonym z trzech sucharów i puszki wody przeczytałem, co na ten temat ma do powiedzenia podręcznik. Od razu pojawił się problem przynęty. Zacząłem się nad tym zastanawiać. W szalupie były martwe zwierzęta, ale pomysł zwędzenia tygrysowi mięsa sprzed nosa nie budził we mnie entuzjazmu. Mógłby nie zrozumieć, że jest to rodzaj inwestycji, na której może wiele zyskać. Postanowiłem wykorzystać swój skórzany but. Miałem tylko jeden. Drugi zgubiłem podczas katastrofy.
Wgramoliłem się do szalupy i wziąłem ze schowka jeden z zestawów wędkarskich, nóż i wiaderko na ryby. Richard Parker leżał na boku. Koniec jego ogona drgnął, kiedy wchodziłem na dziób, ale tygrys nie podniósł głowy. Przesiadłem się na tratwę i poluzowałem linę.
Przywiązałem haczyk do przyponu i przymocowałem go do linki. Dodałem kilka ołowianych ciężarków, wybierając te, które miały intrygujący kształt torped. Zdjąłem but i pokroiłem go na kawałki. Zdrowo się przy tym napracowałem, bo skóra była twarda. Starannie wbiłem haczyk w kawałek skóry, nie przekłuwając jej na wylot, tak żeby koniec haczyka był niewidoczny. Zarzuciłem moją wędkę głęboko. Poprzedniego wieczoru widziałem tyle ryb, że byłem pewien łatwego sukcesu.
Spotkało mnie rozczarowanie. But znikał kawałek po kawałku, czułem lekkie szarpnięcia za linkę, a usatysfakcjonowane darmowym poczęstunkiem ryby odpływały szczęśliwe jedna za drugą, aż wreszcie została mi tylko gumowa podeszwa i sznurowadło. Kiedy się okazało, że udając robaka, nie wypada ono zbyt przekonująco, zrozpaczony próbowałem aż do końca z podeszwą, ale ten pomysł też nie był dobry. Poczułem tylko jedno lekkie, obiecujące szarpnięcie i napięcie linki nieoczekiwanie zelżało. Wyciągnąłem z wody samą linkę. Straciłem swój wędkarski ekwipunek.
Nie odczułem tej straty jako straszliwego ciosu. Miałem jeszcze inne haczyki i ciężarki w zestawie i jeden dodatkowy komplet. Poza tym nie łowiłem przecież dla siebie. Ja miałem pożywienia pod dostatkiem.
A jednak jakaś cząstka mojej świadomości – ta, która mówi to, czego nie chcemy słyszeć – ofuknęła mnie: „Za głupotę się płaci. Powinieneś wykazać się w przyszłości większą przezornością i rozsądkiem”.
Nieco później pokazał się drugi żółw. Podpłynął bardzo blisko tratwy. Gdyby chciał, mógłby mnie ugryźć w tyłek. Kiedy się odwrócił, próbowałem go złapać za tylną płetwę, ale jak tylko jej dotknąłem, aż wzdrygnąłem się ze strachu. Żółw odpłynął.
Ta sama cząstka mej świadomości, która zganiła mnie za fiasko z rybami, znów ostro mnie skarciła: „Czym właściwie zamierzasz karmić tego swojego tygrysa? Na jak długo wystarczą mu, twoim zdaniem, te trzy martwe zwierzaki? Czy muszę ci przypominać, że tygrysy nie jedzą padliny? Pewnie, tygrys na ostatnich nogach nie będzie zbytnio wybrzydzał. Ale czy nie sądzisz, że zanim pogodzi się z losem i koniecznością pożerania spuchniętego, gnijącego ścierwa zebry, będzie chciał spróbować świeżego, soczystego indyjskiego chłopca, którego ma tuż pod nosem? A co będzie z wodą? Wiesz, jak nerwowe stają się spragnione tygrysy. Czułeś, jaki ma ostatnio oddech? Cuchnie okropnie. A to zły znak. Może masz nadzieję, że wychłepcze cały ocean i będziesz wtedy mógł dotrzeć pieszo do Ameryki? Owa ograniczona zdolność wydalania soli z organizmu, jaką wykształciły tygrysy z Sundarbansu, jest rzeczywiście czymś zdumiewającym. Pewnie rozwinęły ją w związku z tym, że żyją w zaroślach namorzynowych, w strefie przypływów. Ta niezwykła zdolność ma jednak swoje granice. Czyż nie jest powszechnie znaną prawdą, że picie zbyt wielkich ilości słonej wody czyni z tygrysa ludojada? Ach, spójrz! Skoro już mowa o ludojadzie, to masz go właśnie przed sobą. Ziewa. O rany, jaka wielka, różowa jaskinia! Spójrz na te długie, żółte stalaktyty i stalagmity. Może dziś będziesz miał okazję zwiedzić tę pieczarę”.
Jęzor Richarda Parkera, organ rozmiarów i barwy termofora, schował się i paszcza się zamknęła. Tygrys przełknął ślinę.
Resztę dnia spędziłem, zamartwiając się na śmierć. Trzymałem się z daleka od szalupy. Pomimo moich ponurych przewidywań Richard Parker zachowywał się dość spokojnie. Miał jeszcze spory zapas deszczówki i najwyraźniej nie przejmował się sprawą pożywienia. Ale wydawał z siebie rozmaite tygrysie dźwięki – pomruki i porykiwania – które bynajmniej mnie nie uspokajały. Zadanie robiło wrażenie nierozwiązywalnego. Żeby łapać ryby, potrzebowałem przynęty, a przynętę mogłem zdobyć tylko, łapiąc rybę. Co miałem robić? Uciąć sobie palec u nogi? Albo ucho?
Читать дальше