„Moja cudowna, morska krówko!”, zawołałem do destylatora. „Masz mleko, i to ile! Cóż za cudowny napój! No, może troszeczkę zalatuje gumą, ale nie będę przecież grymasił. Spójrz tylko, jak ciągnę!”.
Opróżniłem cały zbiornik. Miał pojemność jednego litra i był prawie pełny. Zamknąłem oczy i wydając pomruki zadowolenia, ponownie go zamontowałem. Potem sprawdziłem inne odsalacze. Wymię każdego z nich było tak samo ciężkie. Zlałem cały świeży udój, ponad osiem litrów, do wiaderka na ryby. Wszystkie te urządzenia stały się dla mnie tak cenne, jak bydło mleczne dla farmera. I rzeczywiście, kiedy tak kołysały się spokojnie na wodzie w półkolistym szyku, przypominały krowy na łące. Oporządziłem je, upewniwszy się, że w każdej jest dostateczna ilość morskiej wody i że stożki oraz komory są odpowiednio napompowane.
Potem dodałem odrobinę morskiej wody do zawartości wiadra i postawiłem je na bocznej ławce, przy samym brzegu plandeki. Teraz, kiedy ustąpił chłód poranka, Richard Parker siedział, jak mi się wydawało, spokojnie, pod plandeką. Przywiązałem wiadro do nadburcia, wykorzystując linę i haki do mocowania brezentu. Ostrożnie wyjrzałem znad krawędzi burty. Legowisko tygrysa było jednym wielkim bagnem. Martwe zwierzęta leżały złożone na stertę, tworząc groteskowy stos z nadpsutych szczątków. Rozpoznałem kilka kończyn, różne kawałki skóry, część łba, mnóstwo kości. Dookoła walały się ryby latające. Pokroiłem jedną i rzuciłem kawałek na boczną ławkę. Kiedy zabrawszy co trzeba ze schowka, szykowałem się do przejścia na tratwę, cisnąłem jeszcze jeden kawałek ryby na brezent, jak najbliżej Richarda Parkera. Odniosło to pożądany skutek. Kiedy odpływałem na tratwie, zobaczyłem, jak tygrys wychodzi spod brezentu, żeby pożreć mój dar. Odwrócił łeb i zobaczył drugi kawałek ryby, a tuż obok niego jakiś nowy przedmiot. Wspiął się przednimi łapami na ławkę i zwiesił potężny łeb nad wiadrem. Bałem się, że je przewróci, ale nic się nie stało. Jego pysk zniknął w wiadrze, ledwo się w nim zresztą mieszcząc, i Richard Parker zaczął chłeptać wodę. Po chwili puste wiadro trzęsło się i grzechotało, omiatane od środka językiem. Kiedy tygrys wreszcie podniósł łeb, spojrzałem mu wyzywająco w ślepia i zagwizdałem kilka razy. Richard Parker zniknął pod plandeką.
Przyszło mi do głowy, że z każdym dniem szalupa coraz bardziej przypomina klatkę w zoo. Richard Parker miał swoje zaciszne miejsce do spania, odpoczynku i do gromadzenia żywności. A także swą czatownię i wodopój.
Temperatura rosła. Upał był nieznośny. Spędziłem resztę dnia w cieniu baldachimu, wędkując. Prawdopodobnie przy pierwszej koryfenie miałem przysłowiowe szczęście nowicjusza. Nie złapałem nic przez cały dzień, ani nawet późnym popołudniem, kiedy życie w głębinie objawiło się w całej okazałości. Znów pokazał się żółw, tym razem innego gatunku: był to żółw zielony, bardziej pękaty od szylkretowego i o gładszym pancerzu, ale tak samo zafrapowany i ciekawski jak tamten. Nie podjąłem żadnej akcji, choć wiedziałem, że powinienem.
Jedyną pociechą w tym upale był widok słonecznych destylatorów. Wszystkie stożki były pokryte od środka kroplami, które łączyły się w strużki i ściekały do pojemników.
Dzień się skończył. Obliczyłem, że rano upłynie tydzień od zatonięcia „Tsimtsuma”.
Rodzina Robertsonów przeżyła na morzu trzydzieści osiem dni. Kapitan Bligh i jego współtowarzysze ze słynnego zbuntowanego okrętu „Bounty” – czterdzieści siedem dni. Steven Callahan – siedemdziesiąt sześć. Owen Chase, którego relacja z zatonięcia wielorybniczego statku „Essex”, zaatakowanego przez wieloryba, zainspirowała Hermana Melville’a, przeżył na morzu z dwoma towarzyszami niedoli osiemdziesiąt trzy dni, z przerwą jednotygodniową, kiedy to przebywali na niegościnnej wyspie. Rodzina Baileyów przetrwała sto osiemnaście dni. Słyszałem o koreańskim marynarzu imieniem, zdaje się, Poon, który w latach pięćdziesiątych przeżył na Oceanie Spokojnym sto siedemdziesiąt trzy dni.
Ja przeżyłem dwieście dwadzieścia siedem dni. Tyle trwała moja niedola: ponad siedem miesięcy.
Byłem w ciągłym ruchu. Ruch był jednym z głównych czynników, które zdecydowały o tym, że ocalałem. W szalupie, a nawet na tratwie było zawsze coś do zrobienia. Mój przeciętny dzień, jeśli jest to właściwe słowo w przypadku dnia rozbitka, wyglądał następująco:
Od wschodu słońca do późnego przedpołudnia:
przebudzenie,
modlitwy,
śniadanie dla Richarda Parkera,
ogólny przegląd tratwy i szalupy, ze szczególnym zwróceniem uwagi na wszelkie węzły i liny,
przygotowanie destylatorów (wycieranie, nadmuchiwanie, napełnianie wodą),
śniadanie i przegląd zapasów żywności,
wędkowanie i sprawianie ryb, jeśli połów był udany (patroszenie, czyszczenie, wieszanie na linach, żeby wysuszyć je na słońcu).
Od późnego przedpołudnia do późnego popołudnia:
modlitwy,
lekka przekąska,
wypoczynek, w tym wypoczynek aktywny (pisanie dziennika, oglądanie zadrapań, strupów i skaleczeń, konserwacja sprzętu, szperanie w schowku, obserwowanie Richarda Parkera i studiowanie jego zachowań, leniwe ogryzanie kości żółwia itp.)
Późne popołudnie do wieczora:
modlitwy,
łapanie i sprawianie ryb,
doglądanie suszącego się mięsa (przekładanie na drugą stronę, odcinanie nadpsutych części),
przygotowania do kolacji,
kolacja, posiłek Richarda Parkera.
Zachód słońca:
ogólny przegląd tratwy i szalupy (znów węzły i liny),
zbieranie i magazynowanie wody z destylatorów,
gromadzenie żywności i zbieranie sprzętu,
przygotowania do nocy (posłanie, przygotowywanie rakiet na wypadek, gdyby pojawił się statek, deszczołapu, gdyby padał deszcz),
modlitwy.
Noc:
niespokojny sen,
modlitwy.
Poranki były zwykle lepsze niż późne popołudnia, kiedy silniej odczuwałem pustkę.
Ową rutynę zakłócały liczne wydarzenia. Deszcz o dowolnej porze dnia czy nocy powodował przerwanie wszelkich działań, bo kiedy zaczynał padać, rozpinałem deszczołapy i gorączkowo zbierałem wodę. Innym ważnym wydarzeniem było pojawienie się żółwia. Oczywiście porządek dnia zakłócał także regularnie Richard Parker. Zaopatrywanie go w żywność i wodę było sprawą pierwszorzędnej wagi; nie mogłem tego zaniedbać ani na chwilę. Nie robił zbyt wiele oprócz jedzenia, picia i spania, ale zdarzało się, że budził się ze swego letargu i tłukł się po swoim terytorium, wściekając się i porykując. Na szczęście za każdym razem słońce i falowanie oceanu szybko go męczyły i wracał pod plandekę, żeby położyć się na boku lub na brzuchu, z łbem opartym na skrzyżowanych przednich łapach.
Moje obowiązki wobec niego ograniczały się jednak tylko do tego, co było konieczne. Spędzałem całe godziny na obserwowaniu go, traktując to jako rozrywkę. Tygrys, zwierzę z natury tak fascynujące, staje się jeszcze bardziej interesujący, kiedy jest jedynym towarzyszem człowieka.
Początkowo wypatrywanie statku było moim stałym zajęciem i stanowiło swoisty przymus. Jednak po kilku, może pięciu czy sześciu tygodniach zaniechałem tego prawie całkowicie.
I przetrwałem dlatego, że postawiłem na zapomnienie. Według kalendarza, moja historia zaczęła się 2 lipca 1977 roku – i skończyła 14 lutego roku 1978 – ale między tymi dwiema datami kalendarz dla mnie nie istniał. Nie liczyłem dni, tygodni ani miesięcy. Czas jest iluzją, która tylko sprzyja panice. Przeżyłem, bo zapomniałem nawet o samym pojęciu czasu.
Читать дальше