Yann Martel - Życie Pi

Здесь есть возможность читать онлайн «Yann Martel - Życie Pi» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Życie Pi: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Życie Pi»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Grecka litera Pi stała się parasolem ochronnym dla głównego bohatera-miłośnika ogrodów zoologicznych i świetnego pływaka. Razem ze swoją rodziną mieszkał w Puttuczczeri, skąd jednak zamierzali przeprowadzić się do Kanady. Czekała ich długa podróż przez Ocean Spokojny, która niestety zakończyła się tragicznie.
Dramat jaki rozgrywał się na bezkresach wód stał w sprzeczności z piękną scenerią, jaka widoczna była z pokładu szalupy. 227 dni na Oceanie, mając za towarzysza jedynie tygrysa bengalskiego. Udało się przeżyć m.in. dzięki zapomnieniu o szybkim ratunku. Czas dla Pi nie istniał, o czym świadczy chociażby prowadzony przez niego dziennik, w którym nie ma dat ani żadnej numeracji. Tylko informacje praktyczne, pozwalające przetrwać w nowej sytuacji do której trzeba było się szybko dostosować. Jakże trafne okazało się powiedzenie potrzeba matką wynalazków.

Życie Pi — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Życie Pi», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Sytuacja poprawiła się znacznie od chwili, kiedy zacząłem wykorzystywać siatkę po bananach. Jako sieć była bezużyteczna – zbyt sztywna, za ciężka i miała zbyt wielkie oka. Sprawdzała się jednak doskonale jako przynęta. Okazało się, że wleczona za tratwą, jest nieodparcie pociągająca dla ryb, a jej atrakcyjność wzrosła jeszcze bardziej, kiedy pokryły ją wodorosty i glony. Ryby, które poruszały się w ograniczonej, zawsze tej samej przestrzeni, uczyniły z niej swoje stałe sąsiedztwo, a inne, szybkie, które śmigały obok nas, na przykład koryfeny, zwalniały, żeby przyjrzeć się temu nowemu tworowi. Ani „rezydentki”, ani „podróżniczki” nie podejrzewały, że w zwojach siatki ukryty jest hak. Bywały takie dni – niestety nieliczne – kiedy przypływały do sieci wszystkie gatunki ryb, jakie nadawały się do upolowania. W takich razach łapałem ich więcej, niż potrzebowałem do natychmiastowego zaspokojenia głodu czy mogłem ususzyć; po prostu w szalupie nie było dość miejsca, a na tratwie dosyć lin, żeby wysuszyć tyle pasków koryfen, ryb latających, łososi, graników, nie mówiąc już o pojemności mojego żołądka. Zatrzymywałem dla siebie tyle, ile mogłem zjeść, a resztę oddawałem Richardowi Parkerowi. W tych dniach obfitości przechodziło przez moje ręce tyle ryb, że cały aż błyszczałem od pokrywających mnie łusek. Nosiłem te lśniące, srebrzyste cekiny jak tilaki, czerwone plamki malowane przez Indusów, na czołach jako oznaki boskości. Gdyby natrafili na mnie wtedy marynarze, z pewnością wzięliby mnie za dumnego króla ryb i w ogóle by się nie zatrzymali. Tak to wyglądało, gdy dzień był pomyślny, ale takie dni zdarzały się bardzo rzadko.

Naprawdę łatwym łupem, zgodnie zresztą z tym, co mówił podręcznik, były żółwie. W rozdziale „Polowanie i łowienie” była o nich mowa w akapicie poświęconym łowieniu. Choć solidne jak czołgi, nie pływały ani szybko, ani energicznie, toteż można je było zatrzymać, chwytając ręką za tylną płetwę. Podręcznik zapominał jednak poinformować, że samo złapanie żółwia nie oznacza jeszcze, że się go już ma. Trzeba go jeszcze wciągnąć na pokład. A takie wtaszczenie ważącego sto trzydzieści funtów stwora do szalupy nie jest bynajmniej sprawą łatwą. To mordercze zadanie, wymagające nadludzkiej siły Hanumana. Zwykle przyciągałem zdobycz do dzioba, skorupą do kadłuba, i obwiązywałem żółwiowi linką szyję oraz przednią i tylną płetwę. Potem ciągnąłem z całej siły; wydawało mi się wtedy, że wyrwie mi ramiona ze stawów, a głowa za chwilę eksploduje. Zaczepiałem linkę na hakach po przeciwnej stronie łodzi; kiedy tylko trochę ustępowała, motałem kawałek na haku, zanim zdążyła się znów naprężyć i wyśliznąć mi się z rąk. I tak cal po calu wyciągałem żółwia na powierzchnię. Wymagało to czasu. Pamiętam jednego żółwia zielonego, który wisiał na burcie szalupy przez dwa dni, cały czas miotając się wściekle i młócąc swobodnymi płetwami powietrze. Na szczęście w ostatniej fazie, kiedy przeciągałem żółwia przez krawędź burty, często zdarzało się, że on sam mimo woli mi pomagał. Usiłując wyswobodzić boleśnie wykręcone płetwy, podciągał się na nich; jeśli ja pociągałem w tym samym momencie, nasze dotąd pozostające w kolizji wysiłki czasem się synchronizowały i szło mi wtedy łatwo: żółw przelatywał w niewyobrażalnie dramatyczny sposób przez burtę i wjeżdżał na brezent. Wtedy wyczerpany, lecz triumfujący padałem na plecy.

Żółwie zielone dają więcej mięsa niż szylkretowe, a ich pancerz brzuszny jest cieńszy. Są też jednak na ogół większe od szylkretowych, często za duże, by taki osłabiony rozbitek jak ja mógł je wyciągnąć z wody.

Mój Boże, i pomyśleć, że byłem ortodoksyjnym wegetarianinem! Że jako dziecko wzdrygałem się na dźwięk pękającej skórki banana, bo kojarzył mi się z chrupnięciem skręcanego karku zwierzęcia. Zstąpiłem w otchłań zdziczenia, jakiego jeszcze niedawno nie mogłem sobie nawet wyobrazić.

ROZDZIAŁ 67

Spód tratwy, podobnie jak siatka, stał się przytuliskiem dla wielkiej mnogości morskich stworzeń, tyle że w tym wypadku mniejszych. Zaczęło się od miękkich, zielonych alg, które przywarły do kamizelek ratunkowych. Dołączyły do nich algi sztywniejsze i ciemniejsze. Czuły się tam widocznie dobrze, bo warstwa była gruba. Pojawili się też przedstawiciele fauny. Pierwsze dostrzegłem maleńkie, przezroczyste, niespełna półcalowe krewetki. W ślad za nimi przypłynęły nie większe od nich rybki, które wyglądały jak prześwietlone promieniami Roentgena: przez skórę widać było ich organy wewnętrzne. Potem zauważyłem czarne robaki z białymi grzbietami, zielone galaretowate ślimaki z prymitywnymi odnóżami, małe pstrokate i pękate rybki, wreszcie brązowe kraby, długości od pół do trzech czwartych cala. Próbowałem wszystkiego oprócz robaków, nawet alg. Tylko kraby nie były odpychająco gorzkie ani słone. Za każdym razem, kiedy się pojawiały, pakowałem je jednego po drugim do ust jak cukierki, dopóki nie zjadłem wszystkich. Nie mogłem się opanować. Zwykle długo czekałem na kolejne żniwo.

Kadłub łodzi także przywabił życie – w postaci małych pąkli. Wysysałem ich soki. Mięso nadawało się doskonale na przynętę.

Przywiązałem się do tych oceanicznych autostopowiczów, choć obciążali trochę tratwę. Podobnie jak Richard Parker dostarczali mi rozrywki. Całymi godzinami leżałem bezczynnie na boku, odsuwając nieco kamizelkę niczym kurtynę w teatrze, żeby wyraźniej widzieć. A to, co widziałem, było jakby odwróconym do góry nogami miasteczkiem, małym, spokojnym i zacisznym miasteczkiem, którego mieszkańcy poruszali się z zachwycającą gracją aniołów. Widok ten przynosił tak bardzo pożądane ukojenie moim zszarpanym nerwom.

ROZDZIAŁ 68

Moje zwyczaje dotyczące spania uległy zmianie. Choć cały czas odpoczywałem, rzadko sypiałem dłużej niż godzinę „w jednym kawałku”, nawet w nocy. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało, nie było bezustanne kołysanie oceanu ani wiatr; do takich rzeczy przywyka się z czasem jak do wybrzuszeń materaca. Zasnąć nie dawał mi niepokój. To naprawdę zastanawiające, jak niewiele spałem.

W odróżnieniu od Richarda Parkera. Ten był w dziedzinie drzemania mistrzem świata. Większość czasu wypoczywał pod plandeką. Ale w pogodne dni, kiedy słońce zanadto nie doskwierało, i w spokojne noce wychodził na zewnątrz. Jednym z jego ulubionych zajęć było wylegiwanie się na boku na ławeczce rufowej, z brzuchem zwieszonym z jej krawędzi i łapami wyciągniętymi tak, że spoczywały na ławkach bocznych. Spory kawał tygrysiego cielska musiał się zmieścić na bardzo wąskim legowisku, ale gdy Richard Parker wygiął grzbiet w kabłąk, jakoś mu się to udawało. Kiedy naprawdę spał, kładł łeb na przednich łapach, ale gdy był nieco bardziej ożywiony, gdy wolał otworzyć ślepia i porozglądać się trochę, odwracał głowę i opierał ją na krawędzi burty.

Kiedy indziej siadał tyłem do mnie, przy czym jego zad spoczywał częściowo na dnie szalupy, a częściowo na ławce. Z pyskiem ukrytym w rufie, łapami ułożonymi przy głowie wyglądał, jakby bawił się ze mną w chowanego i odliczał, zanim zacznie mnie szukać. W tej pozycji leżał zazwyczaj bardzo spokojnie, tylko od czasu do czasu strzygł uszami, żeby pokazać, że niekoniecznie śpi.

ROZDZIAŁ 69

Wielokrotnie nocą wydawało mi się, że widzę w oddali światło. Za każdym razem odpalałem rakietę. Kiedy wyczerpały się rakiety, sięgałem po pochodnie. Czy były to statki, które mnie nie widziały? A może światło wschodzących lub zachodzących gwiazd, które odbijało się na powierzchni oceanu? Załamujące się fale, z których księżycowa poświata i moja płonna nadzieja wyczarowywały iluzję? Cokolwiek to było, za każdym razem wszystko spełzało na niczym. Nigdy żadnego rezultatu. Zawsze tylko gorycz, jaka pozostaje po nadziei nagle ożywionej i równie szybko zgaszonej. Z czasem zarzuciłem całkowicie myśl o tym, że zostanę uratowany przez statek. Jeśli istotnie, kiedy patrzyłem z wysokości pięciu stóp, horyzont był o dwie i pół mili, to jak był daleko, kiedy siedziałem oparty o maszt swojej tratwy, patrząc z wysokości nie większej niż trzy stopy nad powierzchnią wody? jaka była szansa, że statek przemierzający potężny Pacyfik natrafi na tak mały jego skrawek, na jakim poruszała się szalupa? I nie tylko to: że natrafi na ten skrawek i zauważy mnie – jaka była na to szansa? Nie, na człowieka i jego wątpliwą bystrość liczyć nie mogłem. Musiałem sam dotrzeć do lądu – stałego, twardego i pewnego lądu.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Życie Pi»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Życie Pi» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Życie Pi»

Обсуждение, отзывы о книге «Życie Pi» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x