Moja piąta tarcza przetrwała do końca tresury.
Moim największym pragnieniem – oprócz tego, by doczekać się ratunku – było posiadanie książki. Grubej, niekończącej się opowieści. Takiej, którą mógłbym czytać wciąż od nowa i ciągle odkrywać w niej nowe znaczenia. Niestety, w szalupie nie było żadnej literatury. Czułem się zatem jak niepocieszony Ardżuna w poobijanym rydwanie, Ardżuna pozbawiony błogosławieństwa słów Kriszny. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Biblię na szafce nocnej w kanadyjskim hotelu, zalałem się łzami. Już następnego dnia przesłałem datek do organizacji Gideona, prosząc usilnie, żeby objęli swym kolportażem wszystkie miejsca, w których utrudzeni i znękani wędrowcy mogą składać swe głowy, a nie ograniczali się do pokoi hotelowych. I żeby kładli u wezgłowia nie tylko Biblię, ale i inne święte księgi. Nie widziałem lepszego sposobu na krzewienie wiary. Żadnego grzmienia z ambony, żadnych schizmatycznych oskarżeń, żadnych nacisków z góry, po prostu księga, która czeka spokojnie, aby pozdrowić człowieka, tak delikatna i zarazem mocna, jak odciśnięty na policzku całus niewinnej dziewczynki.
Gdybym w ostateczności miał jakąś dobrą powieść! Ale miałem tylko podręcznik, który przeczytałem w tych dniach ciężkiej próby chyba z tysiąc razy.
Prowadziłem dziennik. Trudno go odczytać. Pisałem maczkiem, bo bałem się, że skończy mi się papier. Niewiele zresztą było do pisania. Słowa gryzmolone na papierze usiłowały opisać rzeczywistość, która mnie przytłaczała. Zacząłem prowadzić te zapiski jakiś tydzień po zatonięciu „Tsimtsuma”. Wcześniej byłem zbyt zajęty i zagubiony. Notatki nie mają dat ani nie są ponumerowane. Co mnie w nich dziś najbardziej uderza, to sposób traktowania czasu. Po kilkanaście dni, tygodni na jednej stroniczce. Pisałem o tym, o czym zwykle pisze się w takim dzienniku: o tym, co się wydarzyło i jak się czułem, o tym, co złapałem, a czego nie, o oceanie i pogodzie, o problemach i ich rozwiązywaniu, o Richardzie Parkerze. Wszystko ograniczało się do spraw praktycznych.
Moje praktyki religijne przystosowałem do okoliczności – samotne msze bez kapłanów i poświęconej hostii, darśany bez murti , pudże z żółwim mięsem zastępującym prasad , hołdy składane Allahowi łamanym arabskim, bez orientacji, gdzie jest Mekka. Te modły przynosiły mi pociechę, to pewne. Ale było mi ciężko, och, jak ciężko! Wiara w Boga oznacza otwarcie, wolność, głęboką ufność, jest dobrowolnym aktem miłości – czasami jednak tak trudno jest kochać.
Często zdawało mi się, że moje znużone, przepełnione gniewem i poczuciem opuszczenia serce pójdzie na dno oceanu i że nie potrafię go już stamtąd wydobyć.
W takich chwilach próbowałem podnieść się na duchu. Dotykałem turbanu, który zrobiłem ze strzępów koszuli, i mówiłem na głos:
– TO JEST BOŻY TURBAN!
Poklepywałem swoje portki i mówiłem:
– TO BOŻA SZATA!
Wskazywałem na Richarda Parkera i mówiłem:
– TO JEST BOŻY KOT!
Wskazywałem na szalupę i mówiłem:
– TO JEST BOŻA ARKA!
Rozkładałem ręce i mówiłem:
– TO NIESKOŃCZONE BOŻE CMENTARZYSKO!
Pokazywałem na niebo i mówiłem:
– TO UCHO BOGA!
W ten sposób przypominałem sobie o dziele stworzenia i o swoim miejscu w tym dziele.
Ale boży turban wciąż się odwijał, boże portki się rozlatywały, boży kot był ciągłym zagrożeniem. Boża Arka była więzieniem. Boże cmentarzysko zabijało mnie powoli. Ucho Boga najwyraźniej nie słuchało.
Rozpacz była jedną gęstą czernią, która nie wpuszczała światła ani go nie wypuszczała. Było to niemożliwe do opisania piekło. Dziękowałem Bogu za to, że zawsze przemijała. Koło sieci pojawiała się ławica ryb lub węzeł domagał się głośnym skrzypieniem, żeby go rozwiązać. Albo myślałem o swojej rodzinie, o tym, że jej została oszczędzona ta straszliwa męka. Czerń zaczynała wirować i w końcu odpływała gdzieś daleko, a Bóg pozostawał jak jasny punkt światła w moim sercu. I kochałem dalej.
W dniu, w którym według moich obliczeń wypadały urodziny matki, zaśpiewałem jej na głos Happy Birthday .
Nabrałem zwyczaju regularnego sprzątania po Richardzie Parkerze. Kiedy tylko uświadamiałem sobie, że się wypróżnił, zabierałem się do tej ryzykownej operacji, która obejmowała przyciąganie odchodów za pomocą osęki i sięganie po nie z plandeki. W odchodach mogły być pasożyty. Dla zwierząt żyjących w warunkach naturalnych nie ma to znaczenia, gdyż rzadko przebywają dłużej w pobliżu swych ekskrementów i zachowują wobec nich neutralność; na przykład zwierzęta żyjące na drzewach w ogóle ich nie widzą, a inne, żyjące na lądzie, wypróżniają się i idą dalej. Jednak na ograniczonym zamkniętym obszarze zoo sprawa wygląda zgoła inaczej i pozostawione w klatce odchody równają się groźbie infekcji, bo zwierzę, które pożera wszystko, co choćby trochę przypomina pokarm, nie omieszka ich spożyć. To właśnie dlatego czyści się klatki, w trosce o zdrowie zwierząt, a nie po to, by nie obrażać poczucia estetyki i powonienia zwiedzających. W tym jednak wypadku nie chodziło mi o podtrzymywanie dobrej reputacji Patelów i wysokich standardów, jakie stosowano w prowadzeniu ogrodu. Po kilku tygodniach Richarda Parkera zaczęła nękać obstrukcja i jego jelita uaktywniały się nie częściej niż raz w miesiącu, a zatem z sanitarnego punktu widzenia moje niebezpieczne prace dozorcy nie były warte ryzyka. Podejmowałem je z innego powodu: zauważyłem mianowicie, że kiedy tygrys wypróżnił się w szalupie po raz pierwszy, próbował ukryć rezultat, Znaczenie tych starań nie uszło mojej uwagi. Ostentacyjne wystawianie na pokaz swoich odchodów i popisywanie się ich wonią byłoby oznaką poczucia społecznej dominacji. I odwrotnie, ich ukrywanie, czy choćby próby ich ukrycia były manifestacją podległości – podporządkowania się mojej osobie.
Widziałem wyraźnie, że jest zdenerwowany. Czaił się, przekrzywiał łeb, kładł uszy po sobie, z jego gardła wydobywał się przeciągły cichy pomruk. Działałem wyjątkowo ostrożnie i z rozwagą, nie tylko z obawy o swoje życie, ale także dlatego, by dać mu właściwy sygnał. Polegało to na tym, że gdy dosięgłem jego odchodów, turlałem je przez parę sekund, podsunąłem je sobie pod nos i powąchałem głośno, a potem ostentacyjnie popatrzyłem kilka razy groźnie w jego stronę, wytrzeszczając oczy (gdyby wiedział, że to ze strachu!) i przewiercając go spojrzeniem tak długo, aż się speszył, nie na tyle jednak długo, żeby go sprowokować. Z każdym moim łypnięciem dąłem w gwizdek, wydobywając z niego niski, nabrzmiały groźbą ton. Czyniąc to, dręcząc go wzrokiem (bo oczywiście dla wszystkich zwierząt, łącznie z nami, ludźmi, takie uporczywe spojrzenie jest aktem agresji) i nękając rozdzierającym gwizdem, który kojarzył mu się tak fatalnie, dałem Richardowi Parkerowi jasno do zrozumienia, że jest moim prawem, prawem pana i władcy, bawić się jego odchodami i obwąchiwać je, jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. A zatem widzicie, że moim zamiarem nie było utrzymywanie jego terytorium w czystości, lecz psychologiczna prowokacja. I to zadziałało. Richard Parker nigdy nie odwzajemnił mojego spojrzenia, jego wzrok zawsze zatrzymywał się jak gdyby w dzielącej nas przestrzeni, tak że tygrys nie patrzył właściwie ani na mnie, ani obok mnie. Było to coś, co odczuwałem niemal tak samo namacalnie, jak kulki jego ekskrementów w dłoni: praktyczne demonstrowanie dominacji. Po takich pełnych napięcia ćwiczeniach byłem krańcowo wyczerpany, ale i rozbawiony.
Читать дальше