– Chyba mi się żołądek skurczył – powiedziała Queta zamykając oczy i wyciągając się w wannie. – Jak dobrze w takiej gorącej wodzie.
Robertito zbliżył się, wytarł ręcznikiem brzeg wanny i przysiadł na nim. Patrzył na Quete z szelmowską miną, uśmiechnięty złośliwie.
– Chcesz, to i ja ci coś powiem – powiedział ciszej, otwierając oczy, zgorszony własną śmiałością. – Chcesz?
– Pewnie, wrzuć mi parę plotek – powiedziała Queta. – Co tu gadają?
– W zeszłym tygodniu byliśmy z madame u twojego byłego – Robertito podniósł palec do ust, rzęsy mu zatrzepotały. – To znaczy u byłego faceta twojej byłej facetki. Zachował się jak ostatni sukinsyn, bo i taki jest.
Queta otworzyła oczy i uniosła się w wannie: Robertito strzepywał ze spodni kropelki wody.
– Cayo Śmierdziel? – powiedziała Queta. – Nie mów. Jest w Limie?
– Wrócił do Peru – powiedział Robertito. – Okazuje się, że ma dom w Chaclacayo, z basenem i w ogóle. I psiska, wielkie jak tygrysy.
– Bujasz – powiedziała Queta, ale zaraz zniżyła głos, bo Robertito dawał jej znaki, żeby nie mówiła tak głośno. – Naprawdę wrócił?
– Przepiękny dom z ogromnym ogrodem – powiedział Robertito. – Ja nie chciałem iść. Powiedziałem do madame to chyba żarty, tylko się natniemy, ale nie zwracała na mnie uwagi. Chodziło jej o interes. On ma kapitał, wie, że jestem akuratna ze wspólnikami, kiedyś byliśmy w przyjaźni. Ale on nas przegnał jak żebraków. Twój eks, Quetita, eks-facet twojej eks-facetki. Uch, ależ to wściekły pies.
– Chce zostać w Peru? – powiedziała Queta. – Wrócił, żel znowu się pchać do polityki?
– Mówił, że tylko przejazdem – wzruszył ramionami Robertito. – Musi być nadziany, masz pojęcie. Taki dom, żel w nim się zatrzymywać tylko przejazdem. Mieszka w Stanąć! Taki samiuteńki jak kiedyś, mówię ci. Stary, obrzydliwy i antypatyczny.
– Nie pytał was? – powiedziała Queta. – Mówił coś o niej.
– O Muzie? – rzekł Robertito. – To sukinsyn, Quet mówię ci. Madame mu powiedziała, bardzo nas to zmartwił biedaczka, już leży na cmentarzu. A on nic. Mnie nie bardzo mówi, zawsze wiedziałem, że ta wariatka źle skończy. I wtedy zapytał o ciebie, Quetita. A jakże. Biedna, jest w szpitali proszę sobie wyobrazić. Jak myślisz, co on na to?
– Jeśli tak powiedział o Hortensji, to już wiem, co o mnie powiedziała Queta. – No gadaj, nie trzymaj mnie tak.
– Jakby co, to jej powiedzcie, że nic ode mnie nie dostani już dosyć jej dałem – zaśmiał się Robertito. – I że gdybyś f nachodziła, to on ma psy. Dokładnie tak, Quetita, spytam madame, to ci powie. Albo nie, nic nie mów. Pani wróciła tal zmieniona, taka zła na niego, że nie chce o nim słyszeć.
– Jeszcze za to zapłaci – powiedziała Queta. – To niemożliwe, żeby takie gówno miało takie szczęśliwe życie.
– Dla niego możliwe, on ma forsę – rzekł Robertito; znów się roześmiał i nachylił się do niej. Zniżył głos: – Wiesz, powiedział, jak mu pani zaproponowała wspólny interes. Śmiał się jej w nos. Pani myśli, Ivonne, że ja będę rób interesy z kurwami? Teraz go interesują tylko przyzwoite sprawy. I zaraz potem o tam są drzwi i nie pokazujcie mi się i oczy: Właśnie tak, słowo. Zwariowałaś, z czego się śmiejesz?
– Z niczego – powiedziała Queta. – Daj mi ręcznik, woda ostygła, zimno mi.
– Chcesz, to cię wytrę – powiedział Robertito. – Zawsze c usług, Quetita. Zwłaszcza teraz, bo jesteś o wiele milsza. N odstawiasz wielkiej damy jak dawniej.
Queta podniosła się, wyszła z wanny i na palcach zrobi kilka kroków, chlapiąc wodą na podłogę. Owinęła się ręcznikiem w pasie, a drugi narzuciła na ramiona.
– W ogóle nie masz brzucha, a nogi świetne jak zawsze – zaśmiał się Robertito. – Pójdziesz do byłego twojej byłej?
– Nie, ale jak mi się kiedy nawinie, to pożałuje – powiedziała Queta. – Pożałuje tego, co mówił o Hortensji.
– Gdzie tam on ci się nawinie – zaśmiał się Robertito. – Gdzie ty, a gdzie on.
– Po coś mi to opowiadał? – powiedziała nagle Queta, przestając się wycierać. – No, już cię nie ma, jazda stąd.
– Chciałem zobaczyć, co ty na to – śmiał się Robertito. – Nie złość się, powiem ci jeszcze coś, żebyś wiedziała, że cię lubię. Wiesz, dlaczego tu siedzę? Bo madame powiedziała idź i zobacz, czy się porządnie wymyła.
Z Tingo Maria jechał z przerwami, jak się dało: ciężarówką do Huanuco, gdzie przenocował w jakimś hoteliku, autobusem do Huancayo, a stamtąd pociągiem do Limy. Kiedy przejeżdżali przez góry, serce mu waliło i dostał mdłości, paniczu.
– Jak wróciłem, to było dopiero dwa lata z kawałkiem od naszego wyjazdu z Limy – mówi Ambrosio. – Ale wszystko się zmieniło. Do Ludovica już nie mogłem uderzać, ani mowy, żeby go o co prosić. On mnie wysłał do Pucallpa, on mnie polecił swojemu krewniakowi Moralesowi, sam pan rozumie, nie? A jak nie do niego, to do kogo?
– Do mojego ojca – mówi Santiago. – Czemu nie do niego? Nie pomyślałeś o tym?
– To znaczy, nie żebym nie pomyślał – mówi Ambrosio. – Ale chyba sam pan wie, paniczu.
– Nie wiem – mówi Santiago. – Przecież mówiłeś, że go zawsze podziwiałeś, i że on cię dobrze traktował, nie? On by ci pomógł. Nie przyszło ci to do głowy?
– Nie chciałem robić kłopotu pańskiemu tatusiowi, właśnie dlatego, że go bardzo szanowałem – mówi Ambrosio. – No bo gdzie on, a gdzie ja, paniczu. Miałem mu może powiedzieć uciekam, jestem złodziejem, policja mnie szuka, bo sprzedałem cudzy samochód?
– Przecież miałeś do niego większe zaufanie niż do mnie, prawda? – mówi Santiago.
– Człowiek ma jeszcze swoją dumę, choćby go nie wiem jak zgnoili – mówi Ambrosio. – Don Fermín zawsze o mnie dobrze myślał. A tu ja przychodzę bez grosza, jak łajza, sam pan rozumie.
– To czemu mnie wszystko powiedziałeś – mówi Santiago. – Czemu ci nie było wstyd, jak mi opowiadałeś o tym samochodzie.
– A bo teraz to już chyba i tej dumy nie mam – mówi Ambrosio. – Ale wtedy jeszcze miałem. A poza tym pan to co innego, a pański tatuś co innego, paniczu.
Czterysta solów od Itipayi rozeszło się po drodze i kiedy się znalazł w Limie, przez trzy dni nie miał co włożyć do gęby. Włóczył się po mieście, z dala od centrum, zamierał na widok każdego policjanta, przypominał sobie nazwiska znajomych i odrzucał jedno po drugim: o Ludovicu nie ma mowy, Hipólito pewnie gdzieś na prowincji, a jeżeli wrócił, to pracuje razem z Ludovikiem, więc z Hipolitem nic i z tamtym nic. Nie myślał o Amalii ani o Amalicie Hortensji, ani o Pucallpa: tylko o policji, tylko żeby coś zjeść, tylko żeby zapalić.
– Wie pan, nigdy nie śmiałem żebrać na kawałek chleba – mówi Ambrosio. – Ale na papierosa tak.
Kiedy już nie mógł wytrzymać, zaczepiał faceta na ulicy i prosił o papierosa. Łapał każdą robotę, byle tylko nie chcieli na stałe i nie żądali dokumentów: wyładowywał ciężarówki w dzielnicy Porvenir, palił śmiecie, łapał bezpańskie psy i koty dla dzikich zwierząt w cyrku Cairoli, przetykał rury kanalizacyjne i nawet był za pomocnika u szlifierza. Czasami w Callao zastępował jakiegoś tragarza i chociaż wtedy lepiej płacili, to miał ledwie na dwa albo trzy dni życia. Raz ktoś mu powiedział: ci od Odni potrzebują ludzi do rozklejania plakatów. Poszedł do ich lokalu, całą noc smarował klejem mury w śródmieściu, ale nie dali forsy, tylko jedzenie i wódkę. Podczas tych miesięcy włóczęgi, głodu, dreptania i zbierania napiwków, które starczały na dzień lub dwa, poznał kiedyś Pancrasa. Z początku sypiał na dworcu, pod autobusami, w wykopach, pod ścianą w zajezdni, czuł się bezpieczny i dobrze ukryty pośród tych wszystkich żebraków i włóczęgów, którzy tam nocowali, ale któregoś dnia usłyszał, że policja wpada tu od czasu do czasu i sprawdza dokumenty. I tak zaczął powoli wsiąkać w świat podmiejskich baraków. Poznał wszystkie dzielnice nędzy, sypiał to tu, to tam, aż w Perlą spotkał Pancrasa i już z nim został. Paneras mieszkał sam i przyjął go do swojej budy.
Читать дальше