– Chciałem ją wywieźć i gdzieś na boku rozwalić – mówi Ambrosio. – Ale sobie pomyślałem, że to głupota, i uciekłem z nią do Tingo. Po drodze złapałem dwoje pasażerów, więc miałem na benzynę.
Kiedy rano wjeżdżał do Tingo María, przez chwilę się zawahał, a potem ruszył do garażu Itipayi: co słychać, Murzynie, wróciłeś do don Hilaria?
– Ukradłem mu wóz – powiedział Ambrosio. – Za to, co on ukradł mnie. Chcę ci go sprzedać.
Itipaya z początku bardzo się zdziwił, a potem zaczął się śmiać: oszalałeś, bracie.
– Tak – powiedział Ambrosio. – Kupujesz?
– Skradziony wóz? – zaśmiał się Itipaya. – A co ja z nim zrobię? „Górską Błyskawicę” wszyscy tu znają, don Hilario na pewno już był na policji.
– Nie to nie – powiedział Ambrosio. – To ja rozwalę. Przynajmniej się zemszczę.
Itipaya podrapał się w głowę: co za wariat. Ugadywali się tak z pół godziny. Jak ją chce zniszczyć, to już lepiej niech ktoś ma z niej pożytek, Murzynie. Ale dużo mu nie może dać: musi ją caluteńką rozebrać, sprzedawać po kawałku, przemalować karoserię i w ogóle. No to ile, Itipaya, ile wreszcie dajesz? No, a poza tym to jest ryzyko, Murzynie. Więc gadaj ile?
– Czterysta solów – mówi Ambrosio. – Mniej niż za używany rower. Akurat tyle, że mogłem dojechać do Limy, paniczu.
– Ja nie dlatego, żebym miał dość – mówi Ambrosio. – Ale już jest bardzo późno, paniczu.
I co jeszcze, Zavalita, co jeszcze? Rozmowa z Chispasem, myśli, nic poza tym. Po śmierci don Fermina Anna i Santiago zaczęli w niedzielę przychodzić na obiad do pani Zoili i wtedy spotykali się też z Chispasem i z Cary, z Popeye’em i Teté, ale wkrótce potem pani Zoila zdecydowała się na wyjazd do Europy z ciotką Elianą, która chciała umieścić swoją najstarszą córkę w jakiejś szwajcarskiej szkole, i razem odbyły dwumiesięczną podróż po Hiszpanii, Włoszech i Francji; spotkania urwały się, a po przyjeździe matki już do nich nie wrócili i więcej nie wrócą, myśli; co mi zależy, niech sobie będzie późno, Ambrosio, pijmy, Ambrosio. Pani Zoila po podróży była mniej przygnębiona, opaliła się podczas tego europejskiego lata, odmłodniała, przywiozła masę prezentów i usta się jej nie zamykały. Nie minął rok, a ona już się całkiem pozbierała, Zavalita, powróciła do ożywionych towarzyskich spotkań, znowu miała swoją kanastę, swoje wizyty, telewizję i proszone herbatki. Anna i Santiago odwiedzali ją co najmniej raz w miesiącu i wtedy zatrzymywała ich na kolację, jej stosunek do nich był teraz nie najgorętszy, ale pełen uprzejmości, bardziej jak do przyjaciół niż członków rodziny, pani Zoila odnosiła się do Anny z dyskretną sympatią, z nieobowiązującą, zrezygnowaną serdecznością. Nie zapomniała o niej przy rozdzielaniu prezentów z podróży, Zavalita, dla Anny też coś przywiozła: hiszpańską mantylę, myśli, i bluzkę z włoskiego jedwabiu. Na jej urodziny i tym podobne święta Anna i Santiago przychodzili wcześnie i na krótko, aby ją uściskać i zniknąć przed nadejściem innych gości, a Teté i Popeye wpadali czasami wieczorem do domku krasnoludków, pogadać albo wyciągnąć ich na przejażdżkę samochodem. Chispas i Cary nigdy, Zavalita, ale jak były południowoamerykańskie mistrzostwa w piłce nożnej, przysłał ci w prezencie abonament. Źle wtedy stałeś z forsą i odprzedałeś go za pół ceny, myśli. Myśli: w końcu potrafiliśmy to tak ułożyć, żeby pozostawać w dobrych stosunkach. Byle z daleka, Zavalita, z uśmiechem, z żarcikami: tak, ale, za pozwoleniem, jemu zależy, jemu się spieszy, paniczu. Zrobiło się bardzo późno.
Ta rozmowa odbyła się w jakiś czas po śmierci don Fermina, w tydzień po twoim przejściu na pierwszą stronę „Kroniki”, Zavalita, a na kilka dni przedtem, jak Anna straciła pracę w klinice. Podnieśli ci pensję o pięćset solów, zmienili godziny pracy z nocnych na przedpołudniowe, teraz to już naprawdę miałeś się nie widywać z Carlitosem, Zavalita, no i któregoś dnia natknąłeś się na Chispasa, jak wychodził od matki. Rozmawiali przez chwilę stojąc na chodniku: może wyskoczymy jutro na obiad, mądralo? Dobra, Chispas. A wieczorem zastanawiałeś się bez specjalnego zainteresowania, co mu przyszło do głowy, czego chce. Następnego dnia Chispas przyjechał po niego trochę po dwunastej. Pierwszy raz tu był, Zavalita, wszedł do ogródka i widziałeś go z okna, zawahał się, zapukał do drzwi Niemki, cały na beżowo, i ta kamizelka, i kanarkowa koszula z modnym kołnierzykiem. I zachłanne spojrzenie Niemki, zmierzyła Chispasa od stóp do głowy pokazując mu twoje drzwi: to tam, litera „C”. Oto Chispas po raz pierwszy i ostatni znalazł się w domku krasnoludków,
Zavalita. Klepnął go w ramię, cześć, mądralo, i roześmiany, swobodny, zawładnął obydwoma pokoikami.
– Wynalazłeś sobie wspaniałą kryjówkę, chudy oglądał stolik, półkę z książkami; posłanie Batuquita. – Akurat mieszkanko dla takich cyganów jak ty i Anna.
Pojechali na obiad do Herradura, do Szwajcarskiej. Kelnerzy i maitre d’hótel znali Chispasa, wiedzieli, kim jest, dowcipkowali i kręcili się wokół nich, dyskretni i szybcy, a Chispas kazał ci spróbować tego cocktailu poziomkowego, specjalność zakładu, chudy, słodki i mocny. Usiedli przy stoliku z widokiem na wybrzeże: widzieli wzburzone morze, niebo zasnute zimowymi chmurami, i Chispas doradzał na początek chupe po limańsku, a potem kurę w ostrym sosie albo kaczkę z ryżem.
– Deser sam wybiorę – powiedział Chispas, kiedy kelner odszedł z zamówieniem. – Naleśniki na słodko. Bezbłędne przy rozmowie o interesach.
– Mamy rozmawiać o interesach? – powiedział Santiago. – Chyba mi nie zaproponujesz pracy u siebie. Nie psuj mi obiadu.
– Wiem, dostajesz wysypki, jak tylko usłyszysz o interesach, cyganie – zaśmiał się Chispas. – Ale tym razem się nie wykręcisz, krótko, ale pogadamy. Ściągnąłem cię tutaj, bo przy dobrym obiedzie i mrożonym piwie będzie ci łatwiej połknąć tę pigułkę.
Znowu się śmiał, teraz już trochę sztucznie, a poprzez ten śmiech można było dostrzec jakby skrępowanie, Zavalita, jakby błysk niepokoju: ach ty chudy cyganie, powiedział dwa razy, ach ty chudy cyganie. Już nie wariat, nie czarna owca ani zakompleksiony komunista, myśli. Myśli: coś bardziej pieszczotliwego i nieokreślonego, określenie, pod które można podciągnąć wszystko. Chudy cygan, Zavalita.
– No to dawaj tę pigułkę – powiedział Santiago. – Zanim przyniosą chupe.
– Ty masz wszystko gdzieś, cyganie – powiedział Chispas, i już się nie śmiał, tylko cień uśmiechu pozostał na ogolonej twarzy, ale w głębi jego oczu wciąż tkwiła, wciąż rosła ta niepewność, coś krzyczało z niepokoju, Zavalita. – To już tyle miesięcy od śmierci starego, a tobie nawet nie przyszło do głowy zapytać o te wszystkie sprawy, co po nim zostały.
– Mam do ciebie zaufanie – powiedział Santiago. – Wiem, że nie przyniesiesz wstydu firmie noszącej nasze nazwisko.
– Dobra, dobra, porozmawiajmy poważnie – Chispas oparł łokcie o stół, a brodę na dłoni, i znowu ten rozedrgany błysk, to ciągłe mruganie, Zavalita.
– Pośpiesz się – powiedział Santiago. – że jak przyniosą chupe, koniec z interesami.
– Jak można się domyślać, zostało do załatwienia wiele spraw – powiedział Chispas zniżając głos. Rozejrzał się po sąsiednich stolikach, zakaszlał i zaczął mówić, z przerwami, dobierając słowa ostrożnie i jakby z obawą. – Na przykład testament. To było bardzo skomplikowane, trzeba było długich zabiegów, żeby go przeliczyć na gotówkę. Będziesz musiał iść do notariusza i podpisać całą kupę dokumentów. W tym kraju wszędzie biurokratyczne pułapki, papierki i papiereczki, sam wiesz, jak to jest.
Читать дальше