Mario Vargas Llosa
Rozmowa w „Katedrze”
Tytuł oryginalny: Conversación en La Catedral
Przełożyła Zofia Wasitowa
„Aby być prawdziwym powieściopisarzem, trzeba zgłębić i ogarnąć całe społeczeństwo, gdyż powieść jest his torią życia prywatnego narodów.”
Balzac, Małe niedole pożycia małżeńskiego, przekład Tadeusza Żeleńskiego (Boya).
Luisowi Loayza, kumplowi z Petit Thouars, wielbicielowi Borgesa, i Abelardowi Oquendo, Delfinowi, z wyrazami serdecznej przyjaźni od wojującego „sartrowca”, który na cale życie pozostal ich bratem.
Stojąc w drzwiach „Kroniki” Santiago patrzy z niechęcią w aleję Tacna: samochody, bezbarwne budynki, z których każdy jest inny, szkielety świetlnych reklam unoszące się we mgle, szare południe. W jakim to momencie Peru tak się skurwiło? Gazeciarze wykrzykując najświeższe wiadomości kręcą się pomiędzy pojazdami zatrzymanymi na skrzyżowaniu ulicy Wilsona i Santiago rusza powoli w stronę Colmena. On był jak to Peru, Zavalita, w jakimś momencie się skurwił. Myśli: kiedy? Przed hotelem Crillón pies chce mu polizać nogi: won, możesz być wściekły. Skurwione Peru, myśli, skurwiony Garlitos, wszyscy skurwieni. Myśli: nie ma wyjścia. Widzi długi ogonek na przystanku autobusowym w kierunku na Miraflores, przecina plac, a tam Norwin, cześć, bracie, przy stoliku w barze Zela, siadaj, Zavalita, porusza szklanką, z chilcano i każe sobie oczyścić buty, zaprasza na jednego. Wygląda, że jeszcze nie jest pijany, i Santiago siada dając znak czyścibutowi, żeby i jemu wyglansował obuwie. Służę, szefie, w tej chwileczce, szefie, będą jak lustra, szefie.
– Wieki cię nie widziałem, szanowny publicysto – mówi Norwin. – Lepiej się czujesz na pierwszej stronie niż w dziale miejskim?
– Mniej pracy – Santiago unosi ramiona, to jeszcze było tego dnia, kiedy go wezwał Naczelny, prosi o piwo z lodu „cristal”, czy chciałby pan, Zavalita, wejść na miejsce Orgam-bide? pan chodził na uniwersytet, mógłby pan pisać wstępniaki, no nie, Zavalita? Myśli: to wtedy się skurwiłem. – Przychodzę rano, mówią mi, o czym mam pisać, nabieram oddechu, w dwie, trzy godziny jestem gotów i mogę sobie iść.
– Ja tam bym za żadne skarby nie robił wstępniaków – mówi Norwin. – Jesteś z dala od aktualności, a dziennikarka to wiadomości dnia, masz pojęcie, Zavalita. Dla mnie tylko rubryka kryminalna, do samej śmierci. A propos, jak tam Garlitos? umarł?
– Jeszcze ciągle w szpitalu, w tych dniach go wypiszą – mówi Santiago. – Przysięga, że teraz już nie będzie pił.
– To prawda, że którejś nocy, jak się kładł spać, zobaczył karaluchy i pająki? – mówi Norwin.
– Podniósł prześcieradło i wylazły tysiące pająków i myszy – mówi Santiago. – Goły wybiegł na ulicę i zaczął wrzeszczeć.
Norwin się śmieje, a Santiago zamyka oczy: domy dzielnicy Chorrillos to okratowane śmietniki, jaskinie popękane od podziemnych wstrząsów, w ich wnętrzach mrowią się potworki i przysypane kurzem, gnijące staruszki, w kapciach, z żylakami na nogach. Pomiędzy bryłami domów biegnie maleńka postać, jej krzyki mącą oleisty nocny spokój i wzmagają wściekłość ścigających ją mrówek, pająków i skorpionów. Ukojenie w alkoholu, myśli, białe myszki w walce z powolną śmiercią. Miałeś rację, Garlitos, człowiek broni się jak może przeciw peruwiańskiej rzeczywistości.
– Ze mną też tak kiedyś będzie, może i mnie zaczną się pokazywać białe myszki – Norwin z ciekawością zagląda w swoje chilcano, uśmiecha się półgębkiem. – Ale wśród dziennikarzy nie ma abstynentów, Zavalita. Alkohol daje natchnienie, masz pojęcie.
Czyścibut skończył z Norwiiiem i teraz, pogwizdując, pastuje buciki Santiago. Co słychać w „Ostatnich Wiadomościach”, co mówią faceci z tej bandy? Skarżyli się na twoją niewdzięczność, Zavalita, żebyś chociaż wpadł czasami, tak jak dawniej. Chyba masz teraz kupę czasu, Zavalita, a może jeszcze gdzieś dorabiasz?
– Czytam, śpię po obiedzie – mówi Santiago. – Może znowu się zapiszę na prawo.
– Odsuwasz się od aktualności i już ci się zachciało tytułów naukowych – Norwin patrzy na niego ze smutkiem. – Wstępniaki to koniec, Zavalita. Zostaniesz adwokatem, rzucisz dziennikarkę. Już widzę, jak się z ciebie robi mieszczuch.
– Skończyłem trzydzieści lat – mówi Santiago. – Już za późno, żeby się stać mieszczuchem.
– Dopiero trzydzieści? – Norwin zamyśla się. – Ja mam trzydzieści sześć i można by mnie wziąć za twojego ojca. Rubryka policyjna to istny młyn, masz pojęcie.
Męskie twarze, zmętniałe, zagubione oczy nad stolikami baru Zela, ręce wyciągnięte ku popielniczkom i szklankom z piwem. Jacy odrażający są ci ludzie, Garlitos miał rację. Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Czyścibut macha ręką odpędzając dwa psy, które kręcą się pomiędzy stolikami.
– Jak długo jeszcze będzie trwała ta akcja przeciwko wściekliźnie? – mówi Norwin. – To już nudne, dziś była znowu cała strona.
– To ja robiłem wszystkie wstępniaki o wściekliźnie – mówi Santiago. – Co tam, wolę to niż pisać o Kubie albo Wietnamie. No, już nie ma ogonka, spróbuję złapać mikrobus.
– Chodź ze mną na obiad, ja stawiam – mówi Norwin. – Zapomnij o żonie, Zavalita. Chodź, jak za dawnych dobrych czasów.
Świnki morskie na gorąco i piwo z lodu, „Rinconcito cajamarquino” w Bajo el Puente, leniwe wody Rimacu pomiędzy skałami koloru smarków, ziemista kawa haiti, gra w karty u Miltona, chilcanos i tusz u Norwina, ukoronowanie wieczoru o północy z Becerritą, któremu zawsze udawało się coś załatwić po obniżonej cenie, kwaśny smak snu, a rankiem mdłości i długi. Dawne dobre czasy, być może, że to było wtedy.
– Anna zrobiła chupe z krewetkami, nie przepuszczam takiej okazji – mówi Santiago. – Kiedy indziej, bracie.
– Boisz się swojej żony – mówi Norwin. – Ech, Zavalita, zszedłeś na psy.
Tak, ale nie dlatego, bracie. Norwin upiera się, że on zapłaci za piwo i za czyszczenie butów, i podają sobie ręce. Santiago wraca na przystanek, mikrobus, w który wsiada, to chevrolet, w środku gra radio, inca-cola najlepiej orzeźwia, potem walc, śmiechy, trzaski, dawny znajomy głos Jesusa Vasqueza, to było moje Peru. W śródmieściu jeszcze kroki, ale ulice República i Arequipa są wolne i wóz może jechać szybko, znowu walc, mieszkańcy Limy są przywiązani do tradycji. Dlaczego każdy kreolski walc jest taki kretyński’ Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Siedzi z opuszczonym podbródkiem i przymkniętymi oczyma, jak gdyby podglądał własny brzuch: psiakrew, Zavalita, usiadłeś i zaraz ci rośnie bandzioch pod marynarką. Kiedy to pierwszy raz poszedłem na piwo? Piętnaście, dwadzieścia lat temu? Już cztery tygodnie nie widziałem mamy i Teté. Kto by to powiedział, Zavalita, że Popeye zostanie architektem, a ty skończysz na wypisywaniu anonimowych artykułów przeciwko psom w Limie. Myśli: jeszcze trochę, a będę miał brzuszek. Pójdzie do tureckiej łaźni, pogra w tenisa w Terrazas i brzuch będzie płaski jak u piętnastolatka. Oczyścić się, zebrać w kupę, otrząsnąć się. Myśli: sport, sport to właściwe wyjście. Już park Miraflores, Quebrada, Malecón, poproszę na rogu Benavides. Wysiada, idzie w stronę Porta z rękami w kieszeniach, z opuszczoną głową: co się dzisiaj ze mną dzieje? Niebo ciągle zachmurzone, jeszcze bardziej poszarzało i zaczyna siąpić: czuję na skórze muśnięcia skrzydełek komara, pajęcze pieszczoty.
Читать дальше