– Zawsze się obrzygają – śmieje się Murzyn. On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia.
Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega.
– Niech pan pójdzie ze mną, zobaczy pan, w jakich warunkach pracujemy – łysy bierze Santiago pod ramię, uśmiecha się kwaśno. – Może pan coś napisze w swojej gazecie, niechby nam zwiększyli dotacje.
Śmierdzące, rozwalające się baraki, stalowoszare niebo, fale wilgotnego powietrza. O pięć metrów od nich ciemna sylwetka z workiem w ręce; usiłuje poradzić sobie z jamnikiem, który protestuje głosem zbyt mocnym jak na jego maleńkie rozmiary i skręca się histerycznie: Paneras, pomóż mu. Niski Murzyn biegnie, rozchyla worek, tamten wrzuca jamnika do środka. Zaciągają otwór worka rzemieniem, kładą go na ziemi i Batuque warczy, co ci jest, patrzy z przerażeniem, szczeka ochryple. Mężczyźni już wzięli kije, już, raz-dwa, zaczynają walić i wrzeszczą, worek tańczy, rzuca się, wyje oszalały, raz-dwa wrzeszczą mężczyźni i walą. Santiago ogłuszony zamyka oczy.
– My w Peru żyjemy w epoce kamiennej, przyjacielu – słodkokwaśny uśmieszek ożywia twarz łysego. – Proszę spojrzeć, w jakich warunkach tu się pracuje, no niech pan powie, czy w ogóle jest jakie prawo.
Worek leży spokojnie, mężczyźni tłuką jeszcze trochę, po czym rzucają kije, osuszają sobie twarze, rozcierają ręce.
– Przedtem zabijaliśmy je, jak Pan Bóg przykazał, teraz nie ma pieniędzy – skarży się łysy. – Niech pan napisze artykulik, kochany redaktorze.
– A wie pan, ile tu się zarabia? – wpada mu w słowa Paneras; odwraca się do tego drugiego – ty panu powiedz, ten pan jest z prasy, niech coś napisze w swojej gazecie.
Ten drugi jest wyższy, młodszy od Pancrasa. Robi kilka kroków w ich stronę i Santiago wreszcie może zobaczyć jego twarz: czego chce? Wypuszcza z ręki smycz, Batuque rzuca się naprzód ze szczekaniem, a on otwiera i zamyka usta: czego?
– Jednego solą za zwierzaka, don – mówi Murzyn. – Oprócz tego musimy jeszcze je zanosić na śmietnisko, tam je palą. Tylko jednego solą.
To nie on, wszyscy Murzyni są do siebie podobni, to nie może być on. Myśli: dlaczego nie? Murzyn pochyla się, bierze worek, tak, to on, niesie go w kąt, rzuca obok innych okrwawionych worków, wraca kołysząc się na swych długich nogach i trąc sobie czoło. To on, on. Chodź, koleś, Paneras trąca go łokciem, trzeba wreszcie coś zjeść.
– Tutaj się skarżą, ale kiedy wyjeżdżają na miasto ciężarówką, to zaraz im się wydaje, że im wszystko wolno – zrzędzi łysy. – Dziś rano złapali pańskiego pieska, chociaż był na smyczy i prowadzony przez właścicielkę. Cwaniaki.
Murzyn podnosi ramiona, to on: oni dziś nie wyjeżdżali ciężarówką, don, cały czas robili tutaj kijami. Myśli: on. Jego głos, jego sylwetka, ale wygląda, jakby miał o trzydzieści lat więcej. Ten sam wąski ryjek, ten sam płaski nos i kędzierzawe włosy. Ale teraz ma fioletowe sińce na powiekach, zmarszczki na szyi, a końskie zęby pokryte są żółtozielonym kamieniem. Myśli: były bialuteńkie. Jak się zmienił, wyniszczył. Jest chudszy, bardziej niechlujny, o wiele starszy, ale to on, jego powolny, niedbały chód, jego pajęcze nogi. Jego wielkie łapska pokrywa teraz chropowata skóra, a naokoło ust zebrał się jakby kaganiec ze śliny. Przemierzyli cały plac z powrotem, są w biurze, Batuque ociera się o nogi Santiago. Myśli: nie wie, kim jestem. Nie powiem mu, nie odezwę się do niego. Czy by cię poznał, Zavalita, miałeś wtedy szesnaście, a może osiemnaście? A teraz jesteś stary, masz trzydzieści. Łysy wkłada kalkę między dwie kartki papieru, bazgrze coś koślawymi literkami. Murzyn, przechylony na bok, oblizuje wargi.
– Proszę podpisać, kochany. A tak poważnie, to niech pan nam pomoże, niech pan zażąda w „Kronice”, żeby nam zwiększyli dotacje. – Łysy rzuca okiem na Murzyna. – Nie idziesz na obiad?
– Można by zaliczkę? – robi krok naprzód i wyjaśnia z całą prostotą: – Potrzebuję forsy, don.
– Pięć solów – ziewa łysy. – Więcej nie mam.
Nie patrząc chowa banknot i wychodzi razem z Santiago. Rzeka ciężarówek, autobusów i samochodów płynie Mostem Wojskowym, jaką minę by zrobił? We mgle ziemista masa domków na Fray Martín de Porres – czy rzuciłby się do ucieczki? – wygląda jak we śnie. Patrzy Murzynowi w oczy i on też patrzy na niego:
– Gdyby mi zatłukli psa, chyba bym was sam pozabijał – i usiłuje się uśmiechnąć.
Nie, Zavalita, nie poznaje cię. Słucha uważnie i jego spojrzenie jest mętne, dalekie i pełne szacunku. Nie tylko się postarzał, stał się także bardziej gruboskórny. Myśli: jego też zgnoili.
– To dziś rano złapali panu tego kudłacza? – nieoczekiwany błysk na moment rozpala jego oczy. – Pewnie to był ten czarny Céspedes, on się z niczym nie liczy. Pakuje się do ogrodów, szarpie za smycz, na wszystko pójdzie, żeby tylko zarobić solą. Stoją u stóp schodów prowadzących do ulicy Alfonso Ugarte; Batuque tarza się po ziemi i szczeka prosto w szare niebo.
– Ambrosio? – uśmiech, wahanie, uśmiech. – Jesteś Ambrosio, prawda?
Nie rzuca się do ucieczki, nie mówi nic. Patrzy na niego z twarzą pozbawioną wyrazu i ogłupiałą i nagle w jego oczach coś się pojawia, wygląda, jakby miał zawrót głowy.
– Nie pamiętasz mnie? – wahanie, uśmiech, wahanie. – Jestem Santiago, syn don Fermina.
Wielkie łapy podnoszą się – panicz Santiago, don? – nieruchomieją, jakby jeszcze nie zostało zdecydowane, czy mają go udusić, czy uściskać: syn don Fermina? Głos mu się łamie ze zdumienia i emocji, mruga oczami, oślepiło go. Oczywiście, chłopie, nie poznałeś? Bo Santiago poznał go od razu, jak tylko go zobaczył w rakami: kto by to powiedział, człowieku. Wielkie łapy ożywiają się, a niech to diabli, znowu unoszą się w górę, jak pan wyrósł, mój Boże, dotykają ramion i pleców Santiago, a oczy śmieją się, nareszcie: co za radość, paniczu.
– To nie do wiary, że z pana już dorosły mężczyzna – dotyka go, patrzy na niego, uśmiecha się do niego. – Patrzę i nie wierzę, paniczu. Jasne, że pana poznaję, teraz poznaję. Pan jest podobny do swojego ojca; no i odrobinkę do señory Zoili.
A panienka Teté? I łapy wędrują w górę i w dół, ze wzruszeniem? z obawą? A panicz Chispas? Dotykają ramion Santiago, barków i pleców, a oczy wydają się pełne miłości i pamiętające, głos stara się brzmieć naturalnie.
Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? Gdzie to musieli zawędrować, żeby się spotkać, paniczu! I po tylu latach, do diabła.
– Mam dość tej bieganiny, napiłbym się czegoś – mówi Santiago. – Chodź, wstąpimy gdzieś. Jest tu niedaleko jakiś lokal?
– Znam jedno miejsce, jadam tam – mówi Ambrosio. -”Katedra”, taka knajpa dla biedaków, nie wiem, czy się panu spodoba.
– Jeśli mają piwo z lodu, to mi się spodoba – mówi Santiago. – Chodźmy, Ambrosio. Kto by to pomyślał, panicz Santiago już pije piwo, i Ambrosio śmieje się, aż widać jego mocne, żółtozielonkawe zęby: psiakrew, jak ten czas leci. Wchodzą po schodkach, wśród ogrodzonych placów na Alfonso Ugarte białe garaże Forda, a na lewo, zaraz za rogiem, zajezdnie kolejowe zasnute nieubłaganą szarością. Wejście do „Katedry” zasłoniła ciężarówka załadowana skrzynkami. W środku, pod cynkowym dachem, na ławach i przy pustych stołach, zgiełkliwy, żarłoczny tłum. Zza lady dwaj.Chińczycy w samych koszulach obrzucają czujnym wzrokiem te miedziane twarze o ostrych rysach, twarze, które żują i piją, a mały Indianin w podartym fartuchu błądzi pośród nich z parującą zupą, z butelkami, z talerzami ryżu. Wielobarwna radiola grzmi muzyką, obiecując szał pocałunków, szał pieszczot, szał miłości, a w głębi, za tą zasłoną z dymu i gwaru, z natrętnego zapachu mięsa i alkoholu, z roztańczonych rojów much – podziurawiona ścianka: skały, szałasy, niteczka rzeki, ołowiane niebo; i widać tęgą, oblaną potem kobietę, która w chmurze iskier z paleniska manewruje garnkami i patelniami. Stół obok radioli jest wolny, na porysowanym, poznaczonym bliznami blacie widnieje serce przebite strzałą i w środku kobiece imię: Saturnina.
Читать дальше