– Nie, skąd, mam mocną głowę – mówi Ambrosio i śmieje się przez chwilę. Stoi tak z rozchylonymi ustami, z dłonią zastygłą na podbródku. Znieruchomiał o metr od Santiago, z podniesionym kołnierzem, a Batuque nastawia uszy, szczerży kły, patrzy na Santiago, patrzy na Ambrosia i drapie ziemię, zdziwiony albo niespokojny, albo przestraszony. W „Katedrze” szurają krzesłami, pewno będą myć podłogę.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli – mówi Santiago. – Bardzo cię proszę, tylko mi się nie stawiaj.
On nie chce albo nie może zrozumieć, Zavalita: nawet nie drgnął i w jego oczach jest ciągle ta sama zawzięta ślepota, ta okrutna, uparta ciemność.
– Jeśli pan chce, to bym pana odprowadził, paniczu – zająknął się, spuszcza wzrok, mówi ciszej. – To znaczy, może panu złapać taksówkę?
– W „Kronice” potrzebują dozorcy. – On też zniża głos. – To nie taka gówniana robota jak u hycla. Załatwię, żeby cię przyjęli bez dokumentów. Będziesz miał o wiele lepiej. Tylko bardzo cię proszę, chociaż przez chwilę nie rób z siebie głupiego.
– No dobrze, no dobrze – po jego oczach widać, że coraz gorzej się czuje, głos mu się rwie, jakby zaraz miał się rozpaść na jakieś piszczące dźwięki. – Co się panu stało, paniczu, dlaczego pan tak mówi.
– Dam ci całą moją pensję z tego miesiąca – mówi tępym głosem, ale nie szlocha; stoi sztywno, z szeroko otwartymi oczyma. – Trzy tysiące pięćset solów. Przecież za taką forsę możesz, no nie?
Urywa, spuszcza głowę i jednocześnie, jakby milczenie puściło w ruch jakiś niespożyty mechanizm, Ambrosio cofa się o krok, kurczy się, a ręce wyciągają się przed siebie, osłaniają żołądek – chce się bronić czy atakować? Batuque warczy.
– Zaszkodziło panu piwo? – chrypi nieswoim głosem. – Co panu jest, czego pan chce.
– Żebyś przestał robić głupiego – zamyka oczy i nabiera oddechu. – Żebyśmy szczerze pogadali o Muzie, o moim ojcu. To on ci kazał? Mnie to już nie obchodzi, po prostu chcę wiedzieć. To mój ojciec?
Głos mu się załamał, a Ambrosio cofa się jeszcze o krok, przygarbiony i napięty, z oczyma rozszerzonymi strachem czy może gniewem, Santiago patrzy na niego: nie uciekaj, chodź. Nie, wcale się nie zrobił bardziej gruboskórny, nie stawiasz się, myśli, chodź, chodź. Ambrosio przechyla się na bok, potrząsa pięścią, jakby groził albo się żegnał.
– Idę sobie, żeby pan nie pożałował tego, co się powiedziało – chrypi zbolałym głosem. – Nie szukam pracy i niech pan wie, że nie przyjmę nic od pana, a o forsie nawet mowy nie ma. Niech pan wie, że pan nie zasługiwał na takiego ojca jak don Fermín, niech pan to sobie zapamięta. Niech pan się wreszcie odpieprzy, paniczu.
– No już dobrze, dobrze, nieważne – mówi Santiago. – Chodź, nie uciekaj, chodź.
Krótki ryk u jego stóp, Batuque też patrzy w tamtą stronę: ciemna postać oddala się pod parkanami, widać ją na tle świecących okien warsztatów Forda, znika na schodkach przy moście.
– No już dobrze – szlocha Santiago, pochyla się i głaszcze sztywny ogonek psa i niespokojny pyszczek. Idziemy, Batu-quito.
Prostuje się, znów szlocha, wyjmuje chustkę i ociera oczy. Przez kilka sekund trwa nieruchomo, oparty plecami o drzwi „Katedry’ i, wystawiając pod mżawkę twarz, znowu zalaną łzami. Batuque ociera mu się o nogi, liże buty, warczy cichutko, popatrując na niego. Z rękoma w kieszeniach rusza powoli w stronę placu Drugiego Maja, a Batuque truchcikiem biegnie obok niego. Pod pomnikiem leżą mężczyźni, a naokoło stos śmieci, niedopałków, łupin i papierów; na rogach ludzie wskakują do autobusów, które zaraz znikają w chmurze spalin, rozjeżdżając się do różnych dzielnic; policjant kłóci się z wędrownym sprzedawcą i twarze obydwu są pełne nienawiści, brak im tchu, a głosy mają zdławione od daremnego zacietrzewienia. Santiago skręca i wchodząc w Colmena zatrzymuje taksówkę: piesek nie zabrudzi siedzenia? Nie, panie szanowny, nie zabrudzi: Miraflores, ulica Porta. Wsiada, bierze Batuque na kolana, znów ten bandzioch pod marynarką. Grać w tenisa, pływać, podnosić ciężary, ogłuszać się, upijać tak jak Garlitos. Zamyka oczy, przechyla głowę na oparcie, jego ręka gładzi grzbiet, uszy, zimny pyszczek i drżący brzuch. Uratowałem cię z łap hycla, Batuquito, ale ciebie, Zavalita, nikt nigdy nie wyciągnie z rakami; jutro pójdę do szpitala odwiedzić Carlitosa, zaniosę mu jakąś książkę, nie Huxleya. Taksówka jedzie przez zatłoczone, hałaśliwe ulice, w ciemnościach słychać warkot motorów, gwizdki, urywane głosy. Szkoda, Zavalita, że nie przyjąłeś zaproszenia Norwina. Myśli: on je zabija kijem, a ty wstępniakami. On był lepszy od ciebie, Zavalita. Zapłacił więcej: bardziej się zgnoił. Myśli: biedny tatuś. Taksówka zwalnia, a on otwiera oczy: tam jest ulica Diagonal, w przedniej szybie auta, skośna, wysrebrzona, kipiąca pojazdami; drgają świetlne reklamy. Mgła wybiela drzewa w parku, wieże kościoła rozpływają się w szarzyźnie, chwieją się korony fikusów: tutaj proszę stanąć. Płaci kierowcy, a Batuque zaczyna szczekać. Wypuszcza go i patrzy, jak wpada niczym pocisk przez furtkę. Ze środka słychać szczekanie, poprawia marynarkę, krawat, słyszy krzyk Anny, wyobraża sobie jej twarz. Wchodzi na patio, domki krasnoludków mają oświetlone okna, Anna bierze w ramiona Batuque i podchodzi do niego, czemu tak późno, kochanie, tak się denerwowałam, tak się bałam, kochanie.
– Chodźmy do domu, ten zwierzak przyprawi o szaleństwo całą quinte – całuje ją lekko. – Cieho, Batuque.
Idzie do łazienki i podczas kiedy się wysikuje i myje sobie twarz, słyszy głos Anny, co się stało, skarbie, dlaczego tak późno przyszedłeś, Anna bawiąca się z Batuque, całe szczęście, że go znalazłeś, skarbie, i radosne poszczekiwanie. Wychodzi, Anna siedzi w pokoju z psem w ramionach. Siada koło niej, całuje ją w czoło.
– Piłeś – przytrzymuje go za marynarkę, patrzy na niego na pół ubawiona, na pół z gniewem. – Czuć cię piwem, kochanie. Już mi nie powiesz, że nie piłeś, prawda?
– Spotkałem jednego faceta, nie widziałem go sto lat. Wstąpiliśmy na piwo. Nie mogłem się wykręcić, kochanie.
– Ja tu szaleję z niepokoju – słyszy jej głos, pełen skargi, przesadnie czuły. – A ty sobie idziesz na piwo z koleżkami. No wiesz, kochanie, trzeba było przynajmniej zadzwonić do sklepiku, żeby mnie poprosili.
– Tam nie było telefonu, zapchaliśmy się do jakiejś zakazanej dziury – ziewa, przeciąga się z uśmiechem. – A poza tym nie lubię o nic prosić tej wariatki ze sklepu. Okropnie się czuję. Łeb mi pęka z bólu.
No, w porządku, przetrzymał ją w nerwach przez cały wieczór, ale teraz już dobrze, kładzie mu rękę na czole, patrzy w oczy, uśmiecha się i coś mu szepcze i leciutko szczypie w ucho: no już dobrze, tak bardzo boli główka, kochanie, a on ją całuje. Chcesz się przespać, skarbie? To zasłonię okno. Tak, Santiago wstaje, trochę się zdrzemnę, wali się na łóżko, a cienie Anny i Batuque drepczą koło niego, jeden przy drugim.
– Najgorsze, że wydałem całą forsę, kochanie. Nie wiem, jak dobrniemy do poniedziałku.
‘- Co tam, nic takiego. Całe szczęście, że Chińczyk z San Martin zawsze mi daje na kredyt, całe szczęście, to najzacniejszy Chińczyk pod słońcem.
– Tylko że nie będziemy mogli iść do kina. Grają coś dobrego?
– Jakiś film z Marlonem Brando, w „Colina” – głos Anny dobiega do niego z daleka, jakby poprzez wodną zasłonę. – To kryminał, taki jak lubisz, kochanie. Jak chcesz, to pożyczę pieniędzy od Niemki ze sklepu.
Читать дальше