– To teraz moja kolej, dobrze? – powiedział. – Mogę z panią zatańczyć?
Z całą powagą spojrzała mu w oczy i natychmiast spuścił głowę.
– A co będzie, jak powiem panu Cayo Śmierdzielowi? – powiedziała Queta.
– Nie ma go – wybełkotał nie podnosząc głowy, nie ruszając się z miejsca. – Wyjechał na południe.
– A jeżeli mu powiem, jak wróci? Że przychodziłeś i mnie zaczepiałeś? – nalegała Queta nie tracąc cierpliwości.
– Nie wiem – powiedział Murzyn miękko. – Może i nic. Albo mnie wyrzuci. A może mnie każe wsadzić do ciupy albo jeszcze coś gorszego.
Na moment podniósł wzrok, jakby błagając chcesz to napluj mi w gębę, ale nic mu nie mów, pomyślała Queta, i zaraz spuścił oczy. No więc jak, więc to łgarstwo, że ta wariatka przysłała go do niej?
– Nie, to prawda – powiedział Murzyn; zawahał się i dodał, ciągłe patrząc w ziemię: – Tylko nie kazała, żebym zostawał.
Queta wybuchnęła śmiechem, a on podniósł wzrok: rozpłomienione, białe, pełne nadziei, przestraszone. Podszedł Robertito i krzywiąc wargi spojrzał na nią pytająco; gestem dała mu do zrozumienia, że wszystko w porządku.
– Jak masz ze mną rozmawiać, to musisz coś zamówić – rzekła i rzuciła polecenie: – Dla mnie wermut.
– Proszę podać panience wermut – powtórzył czarny. – Dla mnie to samo co przedtem.
Queta podchwyciła ironiczny uśmieszek oddalającego się Robertita i spostrzegła, że Marta, w głębi, na parkiecie, oburzona patrzy na nią ponad ramieniem swego partnera, a z kątów śledzą ją podniecone oczy samotnych mężczyzn. Robertito przyniósł piwo i kieliszek cienkiej herbatki, po czym wycofał się mrugając do niej, jakby chciał powiedzieć bardzo ci współczuję albo to nie moja wina. Ja rozumiem – mruknął Murzyn. – Pani nie ma dla mnie ani odrobiny sympatii.
– To nie dlatego, że jesteś czarny, gwiżdżę na takie rzeczy – powiedziała Queta. – Tylko że służysz u tego parszywego Cayo.
– U nikogo nie służę – powiedział Murzyn spokojnie. – Jestem jego kierowcą.
– Gorylem – powiedziała Queta. – A ten drugi, co z tobą jeździ, to glina? I ty też jesteś z policji, co?
– Hinostroza tak, on jest z policji – powiedział Murzyn. – A ja jestem tylko szofer.
– Jak chcesz, to idź do Cayo Śmierdziela i mu wygadaj, co na niego mówiłam – uśmiechnęła się Queta.
– Nie wiem, czy mu się to spodoba – powiedział powoli i z humorem, ale też z szacunkiem. – Don Cayo jest bardzo dumny. Nic mu nie powiem, pani też nie powie, że byłem, i załatwione.
Queta zaśmiała się: rozpłomienione, białe, pożądliwe, ożywione, ale jeszcze niepewne i tchórzliwe. Jak się nazywa? Ambrosio Pardo, i wie, że ona ma na imię Queta.
– Czy to prawda, że Cayo i nasza stara Ivonne są teraz wspólnikami? – powiedziała Queta. – Że twój pan jest teraz właścicielem tego wszystkiego?
– Co ja tam wiem – mruknął; i dodał z łagodnym naciskiem: – To nie mój pan, tylko szef.
Queta łyknęła zimnej herbaty, skrzywiła się, szybkim ruchem wylała resztę na podłogę, złapała szklankę z piwem i wypiła pod zdumionym spojrzeniem Ambrosia.
– Coś ci powiem – powiedziała. – Mam gdzieś twojego pana. Wcale się go nie boję. Mam gdzieś sram na niego.
– Lepiej nie mieć takiej sraczki – ośmielił się szepnąć. – Lepiej nie mówmy o don Cayo, to niebezpieczne.
– Spałeś z tą wariatką Hortensją? – powiedziała Queta i zobaczyła gwałtowny błysk przerażenia w oczach czarnucha.
– Skąd, co pani – wymamrotał oszołomiony. – Niech pani tak nigdy nie mówi, nawet żartem.
– No więc czemu chcesz spać ze mną, jak śmiesz, co? – powiedziała Queta szukając wzrokiem jego oczu.
– Bo pani… – mamrotał Ambrosio i głos mu uwiązł w gardle; zmieszany zwiesił głowę. – Może jeszcze wermutu?
– Ileś ty musiał wypić, żeby się zebrać na odwagę, co? – powiedziała rozbawiona Queta.
– Dużo, już straciłem rachunek – Queta usłyszała śmiech w jego głosie, mówił teraz bardziej poufałym tonem. – I nie tylko piwo, było i parę setek. Wczoraj wieczorem też byłem, ale nie wchodziłem. A dzisiaj tak, bo miałem takie polecenie.
– No dobra – powiedziała Queta. – Zamów mi jeszcze jeden wermut i zmiataj. I już więcej nie przychodź.
Ambrosio zwrócił oczy na Robertita: jeszcze jeden wermut, don. Queta zobaczyła, że Robertito powstrzymuje śmiech, a z daleka zamajaczyły wpatrzone w nią, zaintrygowane twarze Ivonne i Malviny.
– Czarni dobrze tańczą, mam nadzieję, że ty też, nie? – powiedziała Queta. – Niech ci będzie, raz w życiu miej tę przyjemność, zatańczę z tobą.
Pomógł jej wstać. Patrzył jej teraz w oczy z psią, niemal płaczliwą wdzięcznością. Objął ją ledwo, ledwo i nie próbował przytulać. Nie, nie umiał tańczyć albo nie mógł, ledwo się ruszał, nie chwytał rytmu. Queta czuła na swoich plecach jego doświadczone palce, jego ramię podtrzymywało ją z bojaźliwą troskliwością.
– Coś ty taki przylepny – zażartowała rozbawiona. – Lepiej tańcz tak jak inni.
Ale on nie zrozumiał i zamiast objąć ją trochę mocniej, odsunął się jeszcze o kilka milimetrów i mruknął coś pod nosem. Kiedy ona się obracała, podśpiewywała, poruszała ramionami i zmieniała krok, on kołysał się bez wdzięku stojąc w jednym miejscu i wyglądał przy tym tak zabawnie, podobny był do tych karnawałowych masek, które Robertito zawiesił pod sufitem. Wrócili do baru i Queta zamówiła następny wermut.
– Głupio zrobiłeś, żeś tu przyszedł – powiedziała życzliwie. – Ivonne, Robertito albo ktokolwiek może powiedzieć Śmierdzielowi i dostaniesz wycisk.
– Pani myśli, że tak? – szepnął rozglądając się dokoła z głupią miną. Idiota, wszystko przewidział, tylko nie to, pomyślała Queta, cała noc zmarnowana.
– Jasne – powiedziała. – Nie wiesz, że wszyscy przed nim się trzęsą tak samo jak ty? I teraz jest pewnie wspólnikiem Ivonne? Taki jesteś głupi, że ci to nawet nie przyszło do głowy?
– Chciałbym pójść z panią na górę – wybąkał: płonęły na jego ołowianoszarej twarzy, nad szerokim nosem o rozdętych chrapach, nad rozchylonymi wargami, w których lśniły bieluteńkie zęby; w jego głosie brzmiał przestrach. – Czy można? – I jeszcze bardziej przestraszony: – Ile by to kosztowało?
– Żeby się raz położyć ze mną, musiałbyś pracować całe miesiące – uśmiechnęła się Queta i popatrzyła na niego ze współczuciem.
– No a gdybym tyle miał – nalegał. – Chociaż na jeden raz. To jak, można by?
– Można, za pięćset solów – powiedziała Queta oglądając go badawczo, aż spuścił oczy, i uśmiechając się. – Plus pięćdziesiąt za pokój. Sam widzisz, nie na twoją kieszeń.
Białe kule jego oczu zadrgały, wargi zacisnęły się w wyrazie przygnębienia. Ale podniósł ogromne łapsko i żałosnym gestem wskazał na Robertita: tamten mu mówił, że taryfa wynosi dwieście.
– Tak, dla innych, ale ja mam swoją taryfę – powiedziała Queta. – Ale jeżeli masz dwieście, możesz sobie wziąć każdą z nich. Oprócz Marty, tej w żółtym. Ona nie lubi Murzynów. No dobra, zapłać i już cię nie ma.
Patrzyła, jak wyciąga z portfelu pieniądze, jak płaci Robertitowi i odbiera resztę, ze zmarszczoną twarzą, zamyślony.
– Powiedz tej wariatce, że do niej zadzwonię – rzekła Queta przyjaźnie. – A teraz rusz się, weź sobie którąś z tych dziewczynek, biorą po dwieście. Możesz być spokojny, porozmawiam z Ivonne i nic nie powiedzą Śmierdzielowi.
Читать дальше