W kilka dni potem ona zadzwoniła do „Kroniki”, głos jej drżał: mam niedobrą wiadomość, Santiago. Czekał na nią w chińskiej kafejce, przybiegła zdyszana, w płaszczu narzuconym na pielęgniarski mundurek, z wydłużoną twarzą: wyjeżdżają do Ica, kochanie. Jej ojciec został tam dyrektorem szkoły, a ona będzie pewnie pracowała w szpitalu robotniczym. Byłeś zdania, że to nic strasznego, Zavalita, i pocieszałeś ją: będziesz do niej jeździł co tydzień, a ona też będzie mogła przyjeżdżać, Ica jest tak blisko.
Pierwszego dnia swojej pracy w firmie przewozowej „Morales” Ambrosio, przed wyjazdem do Tingo María, zabrał Amalię i Amalitę Hortensję na przejażdżkę po wyboistych ulicach Pucallpa; trzęśli się wszyscy troje w połatanej i pogiętej niebieskiej furgonetce, której błotniki i zderzaki przywiązane były powrozami, żeby przypadkiem nie zostały w jakiejś dziurze na drodze.
– Jak ją porównałem z tymi wozami, co je kiedyś prowadziłem, to aż się chciało płakać – mówi Ambrosio. – Ale mimo to mogę powiedzieć, paniczu, że byłem szczęśliwy przez te wszystkie miesiące, kiedy jeździłem „Górską Błyskawicą”.
„Górską Błyskawicę” wyposażono w dwie drewniane ławki, na których można było upchnąć dwunastu pasażerów. Leniwe życie z pierwszych tygodni zmieniło się teraz w dni wypełnione ciągłymi rozjazdami na trasie: Amalia szykowała mu jedzenie, umieszczała w schowku w samochodzie i o ósmej rano Ambrosio wyruszał do Tingo Maria, w podkoszulku, w czapce z daszkiem, w wystrzępionych spodniach i gumowych butach. Odkąd zaczął tak podróżować, Amalia, po tylu latach, przypomniała sobie o obowiązkach religijnych, nakłoniona z lekka przez donę Lupe, która podarowała jej obrazki na ścianę i w niedzielę ciągnęła ją ze sobą do kościoła. Jeśli nie było powodzi i grat się nie psuł, Ambrosio docierał do Tingo María o szóstej po południu; spał na materacu za kontuarem w lokalu firmy i następnego dnia o ósmej wracał do Pucallpa. Ale rzadko kiedy udawało mu się trzymać takiego rozkładu godzin, na drodze zawsze coś się zdarzało i często przejazd w jedną stronę trwał cały dzień. Silnik był zmęczony, Amalio, musiał się zatrzymywać, żeby nabrać sił. Przychodził do domu uwalany błotem od stóp do głowy i śmiertelnie znużony. Walił się na łóżko i podczas gdy ona przygotowywała mu kolację, on, z ramieniem pod głową, z papierosem w ustach, spokojny i wyczerpany, opowiadał jej o tym, jak sobie radził przy awariach, i o pasażerach, których wiózł, i jak się wyliczy przed don Hilariem. I o tym, co go najbardziej bawi, Amalio, o zakładach z Pantaleónem. Dzięki tym zakładom przejazdy stawały się mniej nużące, chociaż pasażerowie siusiali ze strachu. Pantaleón prowadził „Supermena Szos”, starego grata należącego do firmy przewozowej „Pucallpa”, konkurentki Moralesa. Wyjeżdżali o tej samej godzinie i urządzali wyścigi, nie tylko żeby wygrać tę piątkę, o którą się zakładali, ale głównie po to, aby mieć pierwszeństwo w zbieraniu po drodze pasażerów spośród ludzi wędrujących od jednej osady do drugiej, od jednej fermy do drugiej.
– Takich pasażerów, co nie mają biletów – powiedział kiedyś Amalii. – Takich, co nie są pasażerami firmy „Morales”, tylko firmy Ambrosio Pardo.
– A jak don Hilario się dowie? – powiedziała na to Amalia.
– Szefowie wiedzą, jak jest – Pantaleón mu to wytłumaczył, Amalio. – I udają głupich, bo i tak wychodzą na swoje płacąc nam głodowe pensje. Między nami złodziejami, kapujesz, bracie.
W Tingo Maria Pantaleón przygadał sobie jedną wdowę, która nie wiedziała, że on ma w Pucallpa żonę i troje dzieci, ale zdarzało się, że nie szedł do wdowy, tylko razem z Ambrosiem przegryźć coś w taniej restauracyjce „Światło Dnia”, a potem czasami do burdelu, gdzie jakieś okropnie wychudzone mizeroty brały po trzy sole. Ambrosio towarzyszył mu z przyjaźni, nie rozumiał, jak Pantaleónowi mogą się podobać te kobiety, on nigdy by się z nimi nie zadawał ani by im nie płacił. Naprawdę, Ambrosio? Naprawdę, Amalio: krępe, brzuchate, szkaradne. A poza tym przyjeżdżał taki zmęczony, że choćbym nawet chciał, to i tak bym cię nie mógł zdradzić, Amalio.
Na początku Amalia bardzo poważnie traktowała pilnowanie zakładu z trumnami. Właściciel był inny, ale nic się nie zmieniło. Don Hilario nigdy nie przychodził do sklepu; był tu ten sam pracownik co przedtem, chłopiec o chorowitej twarzy, który przez cały czas siedział na balustradzie i gapił się głupio na sępy wygrzewające się na dachu szpitala i kostnicy. Jedyne pomieszczenie sklepowe było zapchane trumnami, przeważnie maleńkimi i białymi. Były nie heblowane i ordynarne, tylko od czasu do czasu trafiała się jakaś lepiej zrobiona i lakierowana. W pierwszym tygodniu sprzedano tylko jedną. Mężczyzna bez butów í bez marynarki, ale w czarnym krawacie i ze ściągniętą smutkiem twarzą, wszedł do zakładu i zaraz wyszedł dźwigając na ramieniu małą trumienkę. Minął Amalię, a ona przeżegnała się. W drugim tygodniu nikt nic nie kupił; w trzecim sprzedano dwie: jedną dziecięcą i jedną dużą. Nie wygląda to na taki świetny interes, Amalio, zaczynał się niepokoić Ambrosio.
Po miesiącu Amalia zarzuciła pilnowanie sklepu. Nie może spędzać całego życia na progu chaty, z Amalitą Hortensją na ręku, zwłaszcza że trumny wynoszono tak rzadko. Zaprzyjaźniła się z doña Lupe, ciągle ze sobą rozmawiały, razem jadły obiad, spacerowały po rynku, po ulicy Comercio, zaglądały na przystań. Kiedy było bardzo gorąco, szły nad rzekę i kąpały się w koszulach, a potem jadły słodycze w cukierni Wong, gdzie sprzedawano lody. W niedzielę Ambrosio odpoczywał; całe rano spał, a po obiedzie wybierał się razem z Pantaleónem na mecz piłki nożnej do Yarinacocha. Po południu zostawiali
Amalitę Hortensję u doñi Lupe i szli do kina. Ludzie już ich znali, pozdrawiali ich na ulicy. Doña Lupe wchodziła do ich chaty jak do siebie; kiedyś napatoczyła się na Ambrosia, jak całkiem nagi myl się w ogrodzie, i Amalia pękała ze śmiechu. Oni też, kiedy chcieli, wchodzili do domu doñi Lupe, pożyczali to czy tamto. Kiedy mąż doñi Lupe przyjeżdżał do Pucallpa, siadał razem z nimi na ulicy w wieczornym chłodzie. Był już stary i otwierał usta tylko wtedy, kiedy chciał pogadać o swojej fermie i o długach, jakie ma w Banku Rolnym.
– Jestem zadowolona, tak mi się zdaje – powiedziała pewnego dnia Amalia do Ambrosia. – Już się przyzwyczaiłam. I ty nie jesteś już teraz taki oschły jak na początku.
– Jasne, że się przyzwyczaiłaś, to widać – odparł Ambrosio. – Chodzisz bez butów i z parasolem, już z ciebie prawdziwa góralka. Tak, ja też jestem zadowolony.
– Najważniejsze, że już mało co myślę o Limie – powiedziała Amalia. – Już prawie mi się nie śni moja pani, prawie nigdy nie myślę o policji.
– Jakeście tu przyjechali, pomyślałam jak ona może z nim żyć – powiedziała raz doña Lupe. – Ale teraz ci mówię, miałaś szczęście, żeś go sobie znalazła. Wszystkie kobiety z tego miasta chciałyby go za męża, chociaż taki czarny i w ogóle.
Amalia się śmiała: to prawda, dobrze się z nią obchodził, o wiele lepiej niż w Limie, i dla Amality Hortensji też był bardzo czułym ojcem. Ostatnio był o wiele weselszy i odkąd mieszkali w Pucallpa, ani razu się z nim nie pokłóciła.
– Byliśmy szczęśliwi, ale do czasu – mówi Ambrosio. – Cała rzecz w tym, że nam nie starczało pieniędzy, paniczu.
Ambrosio myślał, że dzięki dodatkowym zarobkom uzyskiwanym bez wiedzy don Hilaria uda im się zawsze dociągnąć do pierwszego. Ale nie, raz że pasażerów było niewielu, a po drugie don Hilario wpadł na pomysł, że koszty reperacji wozu pokrywa w połowie przedsiębiorstwo, a w połowie kierowca. Don Hilario oszalał, Amalio, jeżeli on się na to zgodzi, to zostanie bez grosza. Spierali się i stanęło na tym, że Ambrosio będzie płacił dziesięć procent reperacji wozu. Ale w drugim miesiącu don Hilario kazał mu zapłacić piętnaście, a kiedy poszło zapasowe koło, chciał, żeby Ambrosio zapłacił za nowe. Ale jak to, don Hilario, co pan sobie myśli. Don Hilario zmierzył go wzrokiem: lepiej się nie kłóć, bo wyjdą na jaw wszystkie twoje sprawki, a co, może Ambrosio nie zarabia dodatkowo za jego plecami? Ambrosio nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ale don Hilario wyciągnął do niego rękę: no, no, jesteśmy przecież w przyjaźni. Zaczęli pod koniec miesiąca żyć z pożyczek i zaliczek, które dawał swoim pracownikom sam don Hilario. Pantaleón, widząc, że mają kłopoty, poradził im nie wynajmujcie tego domu, tylko sprowadźcie się na przedmieście i wybudujcie sobie chatkę obok mojej.
Читать дальше