– Więc jednak jesteś – powiedziała Queta. – Myślałam, że cię tu więcej nie zobaczę.
– Mam je, tu, w portfelu – mruknął z pośpiechem. – Pójdziemy?
– W portfelu? – Queta próbowała się uśmiechnąć, ale on był wciąż bardzo poważny i tylko zaciskał szczęki. – Co ci strzeliło do głowy?
– A co, może taryfa podskoczyła? – spytał bez cienia ironii, beznamiętnym tonem, z tym samym pośpiechem. – Ile?
– Jesteś nie w humorze – powiedziała Queta zdziwiona jego zachowaniem i tym, że wcale nie gniewają jej zmiany, jakie w nim zaszły. Miał czerwony krawat, białą koszulę, rozpinany sweter; policzki i broda były jaśniejsze niż dłonie, które spokojnie położył na ladzie. – Co ty wyprawiasz. Co z tobą było przez ten cały czas.
– Chcę wiedzieć, czy pani mnie przyjmie – powiedział, teraz już śmiertelnie spokojnym głosem. Ale w jego oczach był wciąż ten niepohamowany pośpiech dzikusa. – Jak tak, to idziemy. Jak nie, to się wynoszę.
Co się w nim tak zmieniło przez ten krótki czas? Ani nie utył, ani nie schudł, ani też nie stał się bardziej bezczelny. Jakby był o coś wściekły, pomyślała Queta, ale nie na mnie ani na nikogo, tylko tak w środku, na siebie.
– No i co, nie boisz się? – powiedziała drwiąco. – Już nie służysz u Cayo Śmierdziela, możesz tu teraz przychodzić, kiedy ci się spodoba. A może Złote Jajo nie pozwala ci wychodzić wieczorami?
Nie wpadł w gniew, nie zmieszał się. Tylko zamrugał oczami: siedział przez chwilę, nie odpowiadając, przeżuwał coś powoli, jakby szukał słów.
– Jak ma pani ze mnie żartować, to lepiej sobie pójdę – powiedział w końcu, patrząc jej w oczy bez cienia nieśmiałości. – Niech mi pani wreszcie powie.
– Postaw coś do picia – Queta wdrapała się na stołek i już trochę rozdrażniona oparła się o ścianę. – Mam nadzieję, że mogę prosić o whisky.
– Może pani prosić o wszystko, ale tam na górze – powiedział miękko i z wielką powagą. – Idziemy czy mam się wynosić?
– Nabrałeś złych manier u Złotego Jaja – powiedziała Queta ostrym tonem.
– To znaczy, że nie – mruknął wstając ze stołka. – No więc dobranoc.
Ale ręka Quety przytrzymała go w momencie, gdy już odchodził. Zobaczyła, jak nieruchomieje, jak odwraca się do niej i bez słowa patrzy na nią, przynaglając ją wzrokiem. Dlaczego? pomyślała zdziwiona i wściekła, przez ciekawość, czy co? Czekał nieruchomy jak posąg. Pięćset plus sześćdziesiąt za pokój, i tylko jeden jedyny raz, i ledwo słyszała własne słowa, ledwo poznawała własny głos, jasne? A on, leciutko kiwając głową: jasne. Wzięła od niego pieniądze za pokój, kazała mu iść na górę i czekać pod dwunastką, a kiedy znikł na schodach, to jeszcze ten Robertito: ze złośliwym słodko-kwaśnym uśmiechem na bezwłosej twarzy zabębnił kluczykiem o kontuar. Queta cisnęła mu pieniądze.
– Coś takiego, Quetita, nie chce mi się wierzyć – wycedził rozkoszując się jej widokiem, mrużąc oczy. – Pójdziesz zabawiać czarnucha.
– Daj klucz – powiedziała Queta. – I nie odzywaj się do mnie, ty pedale, dobrze wiesz, że to na mnie nie robi wrażenia.
– Ale się nadymasz, odkąd masz stosunki z najbliższą rodziną pana Bermudeza – powiedział ze śmiechem Robertito. – Prawie tu nie przychodzisz, a jak już przyjdziesz, to nas traktujesz jak psy, Quetita.
Wyrwała mu klucz. W połowie schodów otarła się o Malvine, która zanosiła się od śmiechu: tam jest ten Murzyn, co to w zeszłym roku, Quetita. Wskazywała ręką w jego stronę, i nagle oczy jej zabłysły, aha, on przyszedł do ciebie, i klepnęła ją po ramieniu. Ale co ci strzeliło do głowy, Queta.
– To przez tego gówniarza Robertita – powiedziała Queta. – Nie mogę ścierpieć jego bezczelnych dowcipasów.
– Zazdrosny, nie zwracaj na niego uwagi – roześmiała się Malvina. – Wszyscy ci teraz zazdroszczą, Quetita. Tym lepiej dla ciebie, głupia.
Czekał przed drzwiami dwunastki. Queta otworzyła, a on wszedł i przysiadł na brzegu łóżka. Przekręciła klucz w zamku, przeszła do pomieszczenia z umywalką, zaciągnęła firankę, zapaliła światło i dopiero teraz wsunęła głowę do pokoju. Siedział spokojny i poważny pod jarzącą się żarówką z okrągłym kloszem, ciemny na tle różowej narzuty.
– Czekasz, żebym cię rozebrała? – powiedziała ze złością. – Chodź, to ci umyję.
Zobaczyła, jak się podnosi i podchodzi, nie spuszczając z niej wzroku, stracił swoją pewność siebie, już mu się nie spieszyło, był tak samo pokorny jak za pierwszym razem. Kiedy stał przed nią, szybkim i niemal roztargnionym ruchem włożył rękę do kieszeni, jakby sobie przypomniał o czymś ważnym. Powoli, trochę zawstydzony, podał jej banknoty, płaci się z góry, prawda? Jakby jej wręczał list zawierający złe wiadomości: jest, jak trzeba, niech policzy.
– Widzisz, jak drogo cię kosztuje ten kaprys – powiedziała Queta wzruszając ramionami. – Co mi tam, sam wiesz, co robisz. No, zdejmuj spodnie i daj się wreszcie umyć.
Przez chwilę jakby się zawahał. Ostrożnie podszedł do krzesła, widać było, jak bardzo jest zmieszany, i Queta, zerkając znad umywalki, zobaczyła, że siada, zdejmuje buty, marynarkę, sweter, spodnie i układa to wszystko nieskończenie powolnymi ruchami. Zdjął krawat. Podszedł do niej stąpając z taką samą ostrożnością, rytmicznie, w napięciu stawiając długie nogi, wysuwające się spod białej koszuli. Kiedy się znalazł koło niej, ściągnął kalesony, trzymał je chwilę w rękach, a potem, już nie składając, rzucił na krzesło. Kiedy go mydliła i polewała wodą, nie próbował nawet jej dotknąć. Stał wyprężony tuż koło niej, jego broda ocierała się o nią, oddychał równo i głęboko. Podała mu papier toaletowy, żeby się wytarł, a on zrobił to z drobiazgową dokładnością, tak jakby chciał zyskać na czasie.
– Teraz ja – powiedziała Queta. – Idź tam i zaczekaj na mnie.
Usłuchał i zobaczyła w jego oczach niewypowiedziane ukojenie, zanikający, ulotny cień zawstydzenia. Zasunęła firankę i napełniając umywalkę gorącą wodą słyszała jego długie urywane kroki na drewnianej podłodze i skrzypnięcie łóżka, kiedy się położył. Skubaniec, zaraził mnie swoim ponuractwem, pomyślała. Umyła się, wytarła, weszła do pokoju i zbliżając się do łóżka zobaczyła, że leży twarzą do góry, zasłoniwszy ramionami oczy, ciągle jeszcze w koszuli, na pół goły pod stożkiem światła, pomyślała jak na sali operacyjnej, jakby zaraz mieli go wziąć pod lancet. Zdjęła spódnicę i bluzkę i w pantoflach podeszła do niego; ciągle leżał nieruchomo. Spojrzała na jego brzuch: kępka włosów, których czerń odcinała się od barwy skóry tylko dlatego, że połyskiwały na nich kropelki wody, a niżej członek, miękki i sflaczały pomiędzy nogami. Podbiegła do kontaktu i zgasiła światło. Wróciła i położyła się koło niego.
– Tak się spieszyłeś, żeby tu przyjść, żeby zapłacić, a teraz guzik z tego – powiedziała widząc, że nie robi najmniejszego gestu. – Tylko po to?
– Bo pani mnie źle traktuje – usłyszała jego głos, zduszony i tchórzliwy. – Nawet pani nie udaje. A ja nie jestem zwierzę, mam swoją dumę.
– Zdejmij koszulę i przestań się wygłupiać – powiedziała Queta. – Myślisz, że się ciebie brzydzę? Skąd, mnie tam wszystko jedno, czy z chińskim cesarzem, czy z tobą, czarnuchu.
Usłyszała, że się podnosi, odgadła w ciemnościach jego posłuszne ruchy, mignęła biała plama koszuli, którą rzucił na krzesło oświetlone wątłym blaskiem sączącym się z okna. Nagi znów znalazł się obok niej. Słyszała oddech, teraz już nieco szybszy, poczuła, że jej chce, że ją dotyka. Upadła na plecy i w chwilę później przygniotło ją jego spocone ciało. Dyszał niespokojnie tuż nad jej uchem, jego wilgotne dłonie sunęły po jej skórze, i poczuła, jak miękko w nią wchodzi. Chciał jej zdjąć stanik, więc mu pomogła, obracając się lekko na bok. Jego zwilgotniałe wargi błądziły po jej szyi i ramionach, słyszała, jak sapie, czuła jego ruchy; objęła go nogami i głaskała jego plecy, jego spocone pośladki. Pozwoliła się całować w usta, ale zacisnęła zęby. Po urywanych, zdyszanych odgłosach poznała, że to już koniec. Zsunęła go z siebie, a on odtoczył się na bok jak nieżywy. Po ciemku włożyła pantofle, poszła do umywalki, a kiedy wróciła i zapaliła światło, on znowu leżał na plecach, ramionami zasłoniwszy twarz.
Читать дальше