– Zakład pogrzebowy „Trumny dla niewinnych duszyczek” – powiedział Ambrosio przełknąwszy ślinę. – Kupujemy go za trzydzieści tysięcy, don Hilario mówi, że to półdarmo. Ja nawet nie będę widział tych zmarłych, on będzie zarządzał i co pół roku wypłaci mi moją część zysków. Dlaczego masz taką minę, co w tym złego?
– Nie, nic złego, ale tak mi jakoś dziwnie – powiedziała Amalia. – Najbardziej dlatego, że to dla tych dzieciątek, co poumierają.
– Dla starych też będziemy robić trumny – powiedział Ambrosio. – Don Hilario mówi, że to najpewniejszy interes, bo ludzie zawsze umierają. Będziemy dzielić zyski po połowie. On bierze na siebie zarządzanie i nic za to nie chce. Czego nam więcej trzeba, nie?
– To teraz pewno będziesz ciągle jeździł do Tingo María – powiedziała Amalia.
– Tak, i nie będę mógł pilnować interesu – odparł Ambrosio. – Musisz mieć oczy otwarte i liczyć wszystkie trumny, które będą wynosić. Więc dobrze, że to tak blisko. Możesz patrzeć nie wychodząc z domu.
– No dobrze – powiedziała Amalia. – Tylko mi tak dziwnie.
– Jednym słowem, przez całe miesiące nic nie robiłem, tylko zapalałem, hamowałem, wrzucałem biegi – mówi Ambrosio. – Jeździłem okropnie starym gratem, paniczu. Nazywał się „Górska Błyskawica”.
– Więc pan się pierwszy ożenił, paniczu – mówi Ambrosio. – Dał pan przykład rodzeństwu.
Prosto z „La Maison de Santé” pojechał do pensjonatu w Barranco, żeby się ogolić i zmienić ubranie, potem do Miraflores. Była dopiero trzecia po południu, ale zobaczył, że samochód don Fermina stoi przed domem. Szef służby przyjął go z poważną miną: państwo bardzo się martwili, że pan nie przyszedł w niedzielę na obiad, paniczu. Teté i Chispasa nie było w domu. Panią Zoile zastał przed telewizorem w małym pokoiku za schodami, który teraz służył do czwartkowej gry w kanastę.
– Najwyższy czas – mruknęła zwracając w jego stronę nachmurzoną twarz. – Przyszedłeś zobaczyć, czy jeszcze żyjemy?
Starał się rozładować napięcie, żartował – byłeś w dobrym humorze, Zavalita, wypuszczony z kliniki jak z klatki – ale ona rzucając od czasu do czasu mimowolne spojrzenie na ekran telewizora, nie przestawała mu robić wymówek: w niedzielę przygotowali dla ciebie nakrycie, Teté, Popeye, Chispas i Cary czekali na ciebie aż do trzeciej, powinieneś jednak pamiętać o tym, że twój ojciec jest chory. Wiedząc, że liczy dni do twoich odwiedzin, myśli, wiedząc, jak go to boli, że nie przychodzisz. Myśli: posłuchał lekarzy, nie chodził do biura, odpoczywał, myślałeś, że już wydobrzał. Ale tego dnia przekonałeś się, że jednak nie, Zavalita. Siedział, zupełnie sam w swoim fotelu w gabinecie, z kocem na kolanach. Przeglądał jakieś pismo i widząc syna uśmiechnął się do niego z pełnym czułości wyrzutem. Skóra, jeszcze ze śladami letniej opalenizny, była skórą starego człowieka, a na twarzy pojawił się dziwny grymas; don Fermín wyglądał tak jakby schudł co najmniej o dziesięć kilo. Był bez krawata, w rozpiętej kurtce, a spoza rozchylonego kołnierzyka koszuli wyzierały siwe włosy. Santiago usiadł obok niego.
– Świetnie wyglądasz, tato – powiedział całując go. Jak się czujesz?
– Lepiej, ale twoja matka i Chispas zmuszają mnie do próżniactwa, czuję się niepotrzebny – poskarżył się don Fermín. – Tylko na chwilę pozwalają mi zajrzeć do biura i każą mi przesypiać sjestę i całe godziny przesiadywać tutaj, jakbym się już do niczego nie nadawał.
– To tylko na razie, dopóki zupełnie nie przyjdziesz do siebie – powiedział Santiago. – Potem sobie wszystko powetujesz, tato.
– Już im zapowiedziałem, że będę to cierpiał tylko do końca tego miesiąca – rzekł don Fermín. – Od pierwszego wracam do normalnego życia. Teraz nawet nie wiem, jak idą interesy.
– Zostaw to Chispasowi, tatusiu – powiedział Santiago. – Przecież on to świetnie robi, prawda?
– Tak, dobrze to robi – zgodził się don Fermín z uśmiechem. – Właściwie to on wszystkim kieruje. Jest poważny, ma wyczucie. Ale ja nie mogę się pogodzić z tym, że mam pozostać tylko figurantem, tylko mumią.
– I kto by powiedział, że Chispas wyrośnie na człowieka interesu – zaśmiał się Santiago. – Koniec końców, to szczęście, że go wylali ze szkoły morskiej.
– Ale ty, chudzino, nie prowadzisz się najlepiej – powiedział don Fermín tym samym pieszczotliwym tonem, z pewnym odcieniem zmęczenia. – Wczoraj byłem u ciebie i pani Lucia powiedziała, że od wielu dni nie wracasz na noc do domu.
– Byłem w Trujillo, tatusiu – zniżył głos, myśli, i zrobił taki gest, jakby mówił ale to między nami, matka o niczym nie wie. – Posłali mnie na reportaż. Kazali mi tam lecieć na jednej nodze, nie miałem czasu was uprzedzić.
– Jesteś już za dorosły, żeby na ciebie krzyczeć albo ci dawać rady – powiedział don Fermín, jak zawsze ze słodyczą i czułością, ale i ze smutkiem. – Poza tym wiem, że to by się na nic nie zdało.
– Chyba nie myślisz tato, że zszedłem na złą drogę – uśmiechnął się Santiago.
– Już od dłuższego czasu dochodzą do mnie niepokojące pogłoski – powiedział don Fermín, tym samym tonem. – Że cię widują po barach, po nocnych lokalach. I jeszcze w różnych miejscach nie cieszących się najlepszą sławą. Ale jesteś taki drażliwy, więc już nie śmiem o nic pytać, chudzino.
– Wpadam tam od czasu do czasu, jak wszyscy – powiedział Santiago. – Przecież wiesz, tato, że nie mam wielkiej melodii do hulanek. Nie pamiętasz, jak mnie kiedyś oboje z mamą namawialiście, żebym chodził na prywatki dla smarkaczy?
– Dla smarkaczy – roześmiał się don Fermín. – Czujesz się okropnie stary, co?
– Nie zwracaj uwagi na plotki – powiedział Santiago. – Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale o to nie ma obawy, tato.
– Tak właśnie myślałem, chudzino – powiedział don Fermín po dłuższej chwili. – Na początku mówiłem sobie niech się trochę rozerwie, to mu nawet dobrze zrobi. Ale coraz to mi ktoś powtarza widzieliśmy go tutaj, widzieliśmy go tam, zawsze nad kieliszkiem, w podejrzanym towarzystwie.
– Nie mam czasu ani forsy na lekkie życie – powiedział Santiago. – To nonsens, tatusiu.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć, chudzino – teraz był poważny, Zavalita, głos mu się zmienił. – Rzucasz się z jednej ostateczności w drugą, trudno cię zrozumieć. Wiesz co, chyba bym wolał, żebyś w końcu stał się komunistą niż pijaczyną i lekkoduchem.
– Ani jedno, ani drugie, tato, możesz być spokojny – powiedział Santiago. – Od lat nie wiem co to polityka. Czytam całą gazetę z wyjątkiem wiadomości politycznych. Nie wiem, kto jest ministrem, a kto senatorem. Sam prosiłem, żeby mi nie kazali robić rubryki politycznej.
– Mówisz z taką straszną urazą – mruknął don Fermín. – Więc tak ci ciężko pogodzić się z tym, że jednak nie rzucasz bomb? Nie miej pretensji do mnie. Ja ci tylko dałem radę, nic poza tym, a ty przez całe życie robiłeś mi na przekór, nie zapominaj o tym. Jeżeli nie zostałeś komunistą, to prawdopodobnie dlatego, że w głębi duszy sam nie byłeś pewny, czy tego chcesz.
– Masz rację, tatusiu – powiedział Santiago. – Nie jest mi ciężko, nigdy o tym nie myślę. Chciałem cię tylko uspokoić. Ani komunista, ani hulaka, nie martw się.
Rozmawiali jeszcze o różnych sprawach, w ciepłej atmosferze gabinetu, przesyconej wonią książek i drewna, patrząc na zachodzące słońce coraz rzadziej widoczne spoza pierwszych zimowych mgieł, słysząc z daleka głosy telewizyjnego spektaklu, i don Fermín zaczął nabierać odwagi, żeby powtórzyć ceremonię odgrywaną już tyle razy, Zavalita: wróć do domu, zrób dyplom, pracuj razem ze mną. – Wiem, że nie lubisz, jak ci o tym mówię – to była jego ostatnia próba, Zavalita. Wiem, narażam się na to, że jeżeli będę ci to powtarzał, to znowu cię odstraszę i znowu nie będziesz się pokazywał w domu.
Читать дальше