Chociaż wiedziałam, że powinnam się przejmować, ostatni miesiąc był właściwie, cóż, wspaniały. Miałam zamiar powiedzieć wszystkim, że rzuciłam pracę, ale kiedy nadszedł moment, gdy rzeczywiście powinnam wykonać kilka telefonów, pochłonęła mnie wszechogarniająca kombinacja nudy, lenistwa oraz inercji. Nie chodziło o to, że nie mogłam powiedzieć ludziom o rezygnacji z pracy – tu wystarczyło wykręcić numery i obwieścić nowinę – ale wysiłek związany z wyjaśnieniem przyczyn odejścia (żadne) i omawianie mojego planu gry (nieistniejącego) wydawał się całkowicie przekraczać moje siły, ilekroć podniosłam słuchawkę. Więc zamiast tego, z pewnością znajdując się w stanie jakiegoś psychicznego stresu/uniku/wyparcia, spałam codziennie do pierwszej, większość popołudnia spędzałam, oglądając telewizję i wyprowadzając Millington, w oczywistym wysiłku zapełnienia pustki mojego życia kupowałam rzeczy, których nie potrzebowałam, i podjęłam świadomą decyzję, że na poważnie wracam do palenia, by mieć co robić, kiedy skończy się nocny program Conana O'Briena. Brzmi to całkowicie depresyjnie, ale był to najlepszy miesiąc, jaki zdołałam sobie przypomnieć, i mógłby trwać w nieskończoność, gdyby Will nie zadzwonił do mnie do pracy i nie porozmawiał z moją następczynią.
Co ciekawe, bez wysiłku straciłam dziesięć funtów. W ogóle nie ćwiczyłam, nie licząc wypraw w celu upolowania i przyniesienia jedzenia, ale czułam się lepiej niż kiedykolwiek, a z pewnością lepiej, niż kiedy pracowałam po szesnaście godzin dziennie. Przez cały czas college'u byłam szczupła, ale dość skutecznie przybrałam na wadze, kiedy tylko zaczęłam pracę. Nie miałam czasu na ćwiczenia i wybrałam szczególnie ohydną codzienną dietę, składającą się z kebabów, pączków, kupowanych w automatach batoników i kawy tak gęstej od cukru, że moje zęby zdawały się być permanentnie pokryte lukrem. Rodzice i przyjaciele uprzejmie zignorowali ten przybór wagi, ale wiedziałam, że wyglądam okropnie. Tradycyjnie podejmowałam noworoczne postanowienie o częstszych odwiedzinach sali gimnastycznej; zwykle udawało mi się wytrwać cztery solidne dni, zanim nie wyłączałam budzika i nie wybierałam dodatkowej godziny snu. Tylko Will stale mi przypominał, że wyglądam fatalnie. „Ależ kochanie, pamiętasz, jak skauci zatrzymywali cię na ulicy i prosili, żebyś im pozowała? Już się to nie zdarza, prawda?” albo „Bette, kochanie, kilka lat temu tak korzystnie hołdowałaś stylowi bez makijażu, świeżemu i dziewczęcemu, nie mogłabyś trochę się postarać, żeby do tego wrócić?”. Słyszałam, co mówił, i wiedziałam, że miał rację – w sytuacji, gdy guzik jedynych dżinsów, jakie posiadałam, tak głęboko ginął w moim mięsistym brzuchu, że czasami trudno go było zlokalizować, nie dało się zaprzeczyć istnieniu tych dodatkowych kilogramów. Było widać, że bezrobocie działa na mnie wyszczuplająco. Miałam lepszą cerę, bardziej błyszczące oczy i pierwszy raz od pięciu lat nadmiar tłuszczu zniknął z moich bioder i ud, ale pozostał w okolicy biustu – ewidentnie znak od Boga, że nie powinnam pracować. Ale oczywiście niezręcznie było cieszyć się z tego, że brak mi ambicji i jestem leniwa, więc starałam się zademonstrować stosowną kombinację zakłopotania, żalu oraz niepokoju. Simon to kupował.
– Sądzę, że koktajl będzie teraz bardzo na miejscu. Co mogę ci przygotować do picia, Bette?
Nie miał pojęcia, że zaczęłam pić samotnie. Nie w ten rozpaczliwy samotniczy sposób pod hasłem „muszę się napić, żeby poradzić sobie z tym, co się stało, i jeśli przypadkiem nie mam towarzystwa, to trudno”, ale w wyzwolonym stylu „jestem dorosła i jeżeli mam ochotę na kieliszek wina albo łyk szampana czy też cztery lufki wódki, to cóż, czemu nie, do licha?”. Udałam, że zastanawiam się nad jego propozycją, po czym powiedziałam:
– Może martini?
W tym momencie zjawił się wujek Will i jak zwykle doładował atmosferę solidną dawką energii.
– Absolutnie fantastyczne! – oświadczył, ściągając tę frazę z oglądanego ukradkiem na BBC serialu, czemu niestrudzenie zaprzeczał. – Simon, zrób naszej byłej pani bankier ekstra- wytrawne martini z grey goose *i trzema oliwkami. Kochanie! Jestem z ciebie taki dumny!
– Naprawdę?
Nie sprawiał wrażenia specjalnie zachwyconego, kiedy wcześniej tego dnia zostawił mi wiadomość, nakazując zjawić się wieczorem na drinka. („Bette, kochanie, twoja gierka się skończyła. Właśnie rozmawiałem z tą przerażoną myszką, która twierdzi teraz, że zajmuje twój boks, co sprawia, że zastanawiam się, co właściwie robisz w tej chwili. Pasemka, mam nadzieję? A może wzięłaś sobie kochanka? Oczekuję cię dziś punktualnie o szóstej, żebyś wyjawiła nam wszystkie krwiste szczegóły. Potem dotrzymasz nam towarzystwa na skromnym przyjątku w Elaine's”).
– Kochanie, oczywiście że tak! Wreszcie porzuciłaś ten okropny bank. Jesteś taką upajającą istotą, tak fascynującą i wspaniałą, i uważam, że ta ponura praca wszystko to w tobie tłamsiła. – Umieścił swoje duże, starannie wymanikiurowane dłonie na mojej talii i prawie krzyknął: – Co ja widzę? Talia? Na Boga, Simonie, ta dziewczyna odzyskała figurę. Chryste, wyglądasz, jakbyś spędziła kilka ostatnich tygodni na odsysaniu tłuszczu w samych właściwych miejscach. Witamy z powrotem, kochanie! – Uniósł szklaneczkę z drinkiem, który przyrządził Simon (Willowi nie wolno było mieszać drinków, ponieważ miał ciężką rękę przy nalewaniu) i jednocześnie zdjął grafitowy wełniany kapelusz, który nosił już w czasach przed moim urodzeniem.
Simon uśmiechnął się i także uniósł szklankę, stukając się z nami delikatnie, by nie rozlać ani odrobiny cennego płynu. Ja oczywiście nie byłam taka ostrożna i lekko zmoczyłam dżinsy alkoholową miksturą. Gdybym była sama, zlizałabym ją wprost ze spodni. Hmm.
– A więc – ciągnął Will – to oficjalna wiadomość. Co będzie dalej? Pisanie dla jakiegoś magazynu? Może przystanek moda? Słyszałem, że „Vogue” akurat zatrudnia.
– Och, daj spokój-westchnęłam, niezadowolona, że zmuszają mnie do zastanawiania się nad tym wszystkim. – „Vogue”? Myślisz, że jestem odpowiednio ubrana czy wykwalifikowana, żeby pracować dla tej redaktor naczelnej? Jak ona się nazywa?
Tu wtrącił się Simon:
– Anna Wintour. I nie, w obu przypadkach.
– Nie? To co powiesz na „Bazaar”? – zapytał Will.
– Will… – Spojrzałam na swoje znoszone brzydkie buty na płaskim obcasie, a potem znów na niego. Może i wyrosłam z birkenstocków i mysich ogonków, ale wciąż tkwiłam obiema nogami w świecie Ann Taylor – przynajmniej pod wzglądem garderoby.
– Och, przestań jęczeć, kochanie. Coś znajdziesz. Pamiętaj, masz stałe zaproszenie, żeby dołączyć do mnie, wiesz przecież. To znaczy, jeśli naprawdę cię przyciśnie. – Will wspominał o tym najdelikatniej, jak się dało, odkąd byłam w liceum. Spontaniczne uwagi, jak zabawnie byłoby razem pracować albo coś na temat mojego wrodzonego talentu do przeprowadzania badań źródłowych i pisarstwa. Rodzice zachowywali każdy napisany przeze mnie esej i wysyłali kopie Willowi, który na drugim roku college'u, kiedy wybrałam specjalizację z angielskiego, przysłał mi olbrzymią kompozycję kwiatową. Dołączona do niej karteczka głosiła: „Dla przyszłej publicystki w rodzinie”. Często wspominał, że z wielką chęcią zdradziłby mi sekrety warsztatowe, bo uważał, że mogłoby mnie to wciągnąć. Nie wątpiłam, że miał raję. Tylko że ostatnio jego artykuły bardziej przypominały konserwatywne tyrady niż komentarze na temat towarzystwa i świata rozrywki, od których od lat uzależnieni byli jego czytelnicy. Will należał do mistrzów bardzo szczególnego rodzaju literackiego, nigdy nie zajmował się omawianiem zwykłych plotek, ale też nie brał samego siebie zbyt poważnie. Przynajmniej do niedawna, kiedy to napisał liczący tysiąc słów tekst o tym, dlaczego Organizacja Narodów Zjednoczonych to diabeł wcielony (streszczenie: „Dlaczego w wieku supertechnologii wszyscy ci dyplomaci muszą być fizycznie obecni w Nowym Jorku, zajmując najlepsze miejsca do parkowania i najlepsze stoliki w restauracjach, powiększając obcojęzyczne towarzystwo w mieście? Czemu nie mogą po prostu przesłać swoich głosów e-mailem z własnych krajów? Czemu musimy walczyć z korkami i koszmarem procedur bezpieczeństwa, kiedy i tak nikt ich nie słucha? A jeśli stanowczo odmówią pracy w sieci ze swoich krajów pochodzenia, czemu nie przeniesiemy całej zabawy do Scranton i wtedy się przekonamy, czy nadal tak się palą, żeby przyjeżdżać tu ulepszać świat?”). Coś we mnie marzyło o tym, żeby poznać kręgi, w których się obracał, ale wydawało się to zbyt proste. Hej, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Twój wujek jest sławnym, świetnie się sprzedającym publicystą, a ty zupełnie przypadkiem dla niego pracujesz. Will miał niedużą ekipę ludzi zajmujących się badaniami i asystentów, którzy, jak wiedziałam, byliby cholernie oburzeni, gdybym tak po prostu się pojawiła i zaczęła pisać. Martwiłam się też, żeby nie zniszczyć naszej dobrej relacji: skoro Will jest jedyną mieszkającą w pobliżu osobą z mojej rodziny, najlepszym przyjacielem i już niedługo całym życiem towarzyskim, teraz, kiedy Penelope wychodzi za mąż, praca razem przez cały dzień nie wydawała mi się najlepszym pomysłem.
Читать дальше