Prawie cztery lata i jeszcze nie udało mi się wydusić słowa „nie”. Najwyraźniej trzeba mieć przynajmniej siedemdziesiąt dwa miesiące doświadczenia, żeby się do tego kwalifikować. Wysłałam Aaronowi pospieszny e-mail, błagając, żeby od-dzwonił do pani Kaufman, bo wtedy wreszcie przestanie mnie nagabywać, i zaskoczona zauważyłam, że już wrócił i siedzi przy biurku, pracowicie bombardując nas e-mailami z codziennym inspirującym gównem.
Dzień dobry ludziska. Nie zapominajmy o prezentowaniu klientom wysokiego poziomu naszej energii! Relacje z tymi poczciwymi ludźmi stanowią istotną część naszych interesów – oni cenią naszą cierpliwość i troskę równie wysoko, jak zorientowane na zyski zarządzanie portfelami. Z przyjemnością zawiadamiam wszystkich o nowym cotygodniowym spotkaniu grupowym, które, mam nadzieję, pozwoli nam wypracować sposoby jeszcze lepszej obsługi klientów. Będzie się odbywać co piątek o 7 rano i stworzy nam okazję do nieschematycznego myślenia. Śniadanie ja stawiam, ludziska, więc tylko przyjdźcie i przynieście swoje myślące czapeczki. I pamiętajcie: „Wielkie odkrycia i ulepszenia niezmiennie wymagają współpracy wielu umysłów” – Aleksander Graham Bell.
Wpatrywałam się w ten e-mail tak długo, że zaczęłam się ślinić. Czy uporczywe używanie słowa „ludziska” oraz zwrotu „nieschematyczne myślenie” było bardziej czy mniej irytujące, niż wstawienie frazy „myślące czapeczki”? Czy układał i wysyłał te e-maile tylko po to, by wzmóc przenikające mnie cierpienie i beznadzieję moich dni? Rozważałam to przez kilka chwil, rozpaczliwie starając się nie myśleć o zapowiedzi spotkań o siódmej rano. Udało mi się odsunąć to na czas dostatecznie długi, by przyjąć kolejny gorączkowy telefon, tym razem od bratanka pani Kaufman, trwający rekordowych pięćdziesiąt siedem minut, z których dziewięćdziesiąt procent mój rozmówca poświęcił na oskarżanie mnie o sprawy, na które zupełnie nie miałam wpływu, podczas gdy ja nie mówiłam nic lub od czasu do czasu, tylko po to, by trochę podgrzać atmosferę, zgadzałam się z nim, że rzeczywiście jestem tak głupia i bezużyteczna, jak twierdzi.
Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do letargicznego wpatrywania się w e-mail. Nie byłam do końca pewna, jak cytat z pana Bella odnosi się do mojego życia ani dlaczego powinno mnie to obchodzić, ale wiedziałam, że jeśli chcę wymknąć się na lunch, teraz mam jedyną szansę. Przez pierwszych kilka lat w UBS Warburg cierpliwie znosiłam politykę „nie ma wychodzenia na lunch” i grzecznie zamawiałam jedzenie do biura, ale ostatnio Penelope i ja zaczęłyśmy bezwstydnie wymykać się na dziesięć, dwanaście minut, żeby przynieść sobie posiłek, i wtłaczałyśmy w to tyle narzekania i plotek, ile się tylko dało. Na ekranie wyskoczyła wiadomość z Instant Messengera.
P. Lo: Gotowa? Zjedzmy falafel. Spotkamy się na 52. przy wózku za pięć min?
Wpisałam „ok”, nacisnęłam „wyślij” i udrapowałam żakiet od kostiumu na oparciu krzesła, żeby pozorował moją obecność. Jeden z menedżerów zerknął na mnie, kiedy brałam do ręki torebkę, więc napełniłam kubek parującą kawą, by mieć dodatkowy dowód, że nie opuściłam budynku, i postawiłam go na środku biurka. Na użytek sąsiadów z pobliskich boksów, zbyt zajętych wcieraniem wydzielin skóry twarzy we własne słuchawki, żeby cokolwiek mogli zauważyć, wymamrotałam coś na temat łazienki i pewnym krokiem wyszłam na korytarz. Penelope pracowała w dziale nieruchomości dwa piętra nade mną i była już w windzie, ale jak dwaj dobrze wyszkoleni agenci CIA nawet na siebie nie spojrzałyśmy. Puściła mnie przodem i przez minutę krążyła po lobby, po czym wymknęła się na zewnątrz i spokojnie przeszła obok fontanny. Ruszyłam za nią najszybciej jak się dało w moich brzydkich, niewygodnych butach na obcasie. Miałam wrażenie, że zderzyłam się ze ścianą wilgoci. Nie rozmawiałyśmy, dopóki nie przyłączyłyśmy się do kolejki biurowych trutni ze śródmieścia, stojących cicho i niespokojnie, rozdartych między chęcią rozkoszowania się tymi kilkoma cennymi minutami wolności w ciągu dnia a odruchowym uczuciem irytacji i frustracji, że muszą na cokolwiek czekać.
– Co bierzesz? – zapytała Penelope, badawczo przyglądając się trzem różnym wózkom ze skwierczącym i aromatycznym etnicznym jedzeniem, które mężczyźni w rozmaitych strojach i o zróżnicowanym owłosieniu twarzy gotowali na parze, kroili, obsmażali, nadziewali na szpikulce, smażyli i podawali głodnym białym kołnierzykom.
– To wszystko opiekane mięso i napełnione czymś ciasto – stwierdziłam bezbarwnym głosem, przyglądając się dymiącemu pożywieniu. – Jakie to ma znaczenie?
– Ktoś jest dzisiaj w świetnym nastroju.
– Och, przepraszam, zapomniałam, powinnam być zachwycona, że pięć lat niewolniczej pracy tak świetnie mi wyszło. No bo spójrz tylko na nas, czy to nie olśniewające? – Zatoczyłam ramieniem koło. – Wystarczająco smutny jest fakt, że nie mamy przerwy na lunch w jakimś momencie szesnastogodzinnego dnia pracy, ale to, że nie wolno nam nawet samodzielnie wybrać jedzenia, jest kurewsko żałosne.
– To nic nowego, Bette. Nie rozumiem, czemu tak się tym teraz stresujesz.
– Mam po prostu wyjątkowo parszywy dzień. Jeśli w ogóle da się je wszystkie odróżnić.
– Dlaczego? Coś się stało?
Chciałam powiedzieć „Dwa pierścionki?”, ale powstrzymałam się, kiedy kobieta z nadwagą, ubrana w kostium jeszcze gorszy niż mój i parę białych skórzanych reeboków noszonych do rajstop, rozlała gorący sos na swoją haftowaną bluzkę z falbankami. Zobaczyłam samą siebie za dziesięć lat i o mało nie straciłam równowagi z powodu ataku mdłości.
– Oczywiście, że nic się nie stało, w tym cały problem! – prawie wrzasnęłam. Dwóch blondynów, którzy wyglądali, jakby świeżo zjedli w klubie absolwentów Princetown, odwróciło się i spojrzało na mnie z ciekawością. Przez chwilę myślałam o tym, żeby się uspokoić, bo obaj, cóż, wyglądali milutko, ale szybko sobie przypomniałam, że ci obscenicznie seksowni gracze w lacrosse nie tylko są o wiele za młodzi, ale też mają najprawdopodobniej wspaniałe dziewczyny młodsze ode mnie o osiem lat.
– Mówię poważnie, Bette, nie wiem, czego ty chcesz. Przecież to praca, prawda? To tylko praca. Nieważne co robisz, nigdy nie będzie to równie przyjemne jak przesiadywanie przez cały dzień w wiejskim klubie, wiesz? Jasne, spędzanie każdej minuty dnia w pracy jest do niczego. I ja też nie do końca kocham finanse… jakoś nigdy nie marzyłam o pracy w banku… ale przecież nie jest aż taka zła.
Rodzice Penelope usiłowali namówić ją na posadę w „Vogue'u” albo w Sotheby's, żeby tam zyskała finalne szlify przed zdobyciem tytułu mężatki, ale kiedy upierała się, żeby dołączyć do nas wszystkich, zaczynających życie w korporacyjnej Ameryce, nie protestowali – z całą pewnością znalezienie męża podczas pracy w finansach było możliwe, o ile oczywiście trzymałaby się wytyczonego celu, nie przejawiała ambicji i rzuciła pracę natychmiast po ślubie. Prawda jednak była taka, że chociaż Penelope jęczała i narzekała na swoje zajęcie, moim zdaniem naprawdę je lubiła.
Podała pięciodolarowy banknot, żeby zapłacić za oba nasze kebaby i jej ręka przyciągnęła moje spojrzenie jak magnes. Nawet ja musiałam przyznać, że pierścionek jest wspaniały. Powiedziałam to, po raz dziesiąty, i Penelope pojaśniała w uśmiechu. Trudno mi było denerwować się z powodu destrukcyjnego wymiaru tych zaręczyn, kiedy Pen w tak oczywisty sposób była uszczęśliwiona. Avery zdołał nawet poprawić się od chwili oświadczyn i udawało mu się odgrywać rolę prawdziwego troskliwego narzeczonego, co oczywiście jeszcze bardziej ją uszczęśliwiało. Przez trzy ostatnie wieczory przychodził po nią do pracy, żeby mogli razem wrócić do domu, i nawet podał Pen śniadanie do łóżka. Co ważniejsze, powstrzymywał się od biegania po klubach, swojego ulubionego sposobu spędzania wolnego czasu, już od pełnych trzech tygodni z wyjątkiem tego wieczoru na ich cześć w zeszłym tygodniu. Penelope nie przeszkadzało to, że Avery chciał jak najczęściej przesiadywać przy – lub tańczyć na – knajpianych stolikach, ale nie chciała brać w tym udziału. W te wieczory, kiedy wychodził z przyjaciółmi ze swojej firmy konsultingowej, Penelope i ja siedziałyśmy w Black Door, strasznie podłym barze, z Michaelem (kiedy był osiągalny), pijąc piwo i zastanawiając się, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć siedzieć gdzie indziej. Ale najwyraźniej ktoś oświecił Avery'ego, że podczas gdy zostawianie w domu dziewczyny przez sześć wieczorów w tygodniu jest do przyjęcia, spławianie narzeczonej to coś innego, więc podjął świadomy wysiłek, żeby z tym skończyć. Wiedziałam, że niedługo wytrwa w tym postanowieniu.
Читать дальше