Kolejka do wejścia zniknęła, pozostał po niej tylko bramkarz, który tak długo trzymał mnie w klubowym czyśćcu. Przygotowywałam sarkastyczne odzywki, na wypadek gdyby w jakikolwiek sposób się do mnie zwrócił, ale on tylko uśmiechnął się szeroko i ponownie skierował uwagę na książkę w miękkiej okładce, którą czytał. W jego masywnych rękach wyglądała jak zabawka. Pech, że był taki słodki, ale dumie zawsze tacy są.
– Więc co ci się we mnie nie spodobało? – Nie zdołałam się opanować. Przez pięć lat pobytu w mieście starałam się unikać miejsc z selekcjonerami i aksamitnymi linami, kiedy tylko się dało. Odziedziczyłam przynajmniej odrobinę pyszałkowatego egalitaryzmu moich rodziców albo poważną dozę braku pewności siebie, zależy, jak na to spojrzeć.
– Przepraszam?
– No wiesz, kiedy przedtem mnie nie wpuściłeś, mimo że to przyjęcie zaręczynowe mojej najlepszej przyjaciółki.
Pokręcił głową i na wpół uśmiechnął się do siebie.
– Słuchaj, to nic osobistego. Wręczają mi listę i każą się jej trzymać i panować nad tłumem. Jeżeli nie ma cię na liście albo zjawiasz się jednocześnie z setką innych osób, muszę przez jakiś czas przytrzymać cię na zewnątrz. Naprawdę tylko tyle.
– Jasne. – O mało nie przegapiłam wielkiego wieczoru mojej najlepszej przyjaciółki z powodu jego polityki dostępu. Zachwiałam się nieco i syknęłam: – Nic osobistego. Jasne.
– Myślisz, że potrzebne mi dzisiaj twoje grymasy? Cała masa ludzi znacznie bardziej fachowo zatruwa mi życie. Może po prostu zakończymy rozmowę i wsadzę cię do taksówki?
Pewnie z powodu czwartego cosmo – odwaga w płynie – nie miałam nastroju, żeby znosić jego protekcjonalne zachowanie, więc zrobiłam w tył zwrot na swoich koturnach i szarpnięciem otworzyłam drzwi. – Nie potrzebuję twojej łaski. Dzięki za życzliwość! – warknęłam i najbardziej trzeźwo jak mogłam, wmaszerowałam z powrotem do klubu.
Uściskałam Penelope, ucałowałam powietrze w pobliżu policzków Avery'ego, po czym ruszyłam prosto do drzwi, zanim ktokolwiek zdołał zainicjować kolejną boleśnie błahą rozmowę. Zauważyłam dziewczynę skuloną w kącie i szlochającą cicho, ale z przyjemną świadomością, że jest obserwowana przez innych, wyminęłam uderzająco modną zagraniczną parę, obściskującą się szaleńczo i gwałtownie ocierającą się biodrami. A potem z wielkim naciskiem postarałam się zignorować bramkarza mięśniaka, który, tak się przypadkiem złożyło, czytał zszargany egzemplarz Kochanka Lady Chatterley w miękkiej okładce (maniak seksualny!) i wystawiłam rękę, żeby zatrzymać taksówkę. Niestety, ulica okazała się zupełnie pusta i właśnie zaczął siąpić drobny deszcz, co praktycznie gwarantowało, że w najbliższej przyszłości nie powinnam spodziewać się taksówki.
– Hej, potrzebna ci pomoc? – zapytał, kiedy odsunął aksamitną linę, żeby wpuścić trzy piszczące, chwiejące się na nogach dziewczyny. – Ciężko tu o taksówki, kiedy pada.
– Nie, dzięki, wszystko w porządku.
– Jak uważasz.
Minuty zaczęły wydawać się godzinami, a ciepła letnia bryza gwałtownie zmieniła się w zimny uporczywy deszcz. Co właściwie chciałam udowodnić? Bramkarz przytulił się do drzwi, żeby choć trochę schronić się pod gzymsem, i wciąż spokojnie czytał, jak gdyby nieświadomy huraganu, który teraz nas smagał. Wpatrywałam się w niego, aż wreszcie podniósł wzrok, wyszczerzył zęby i powiedział:
– Taak, najwyraźniej świetnie sobie radzisz sama. Aż mi w pięty poszło, że nie bierzesz jednego z tych wielkich parasoli i nie idziesz kilka przecznic dalej, do Ósmej, gdzie bez kłopotu złapałabyś taksówkę. Świetne posunięcie.
– Macie parasole? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Moja bluzka kompletnie przesiąkła wodą i czułam, że włosy przykleiły mi się do szyi jak mokry, zimny, skołtuniony koc.
– Jasne. Trzymamy je dokładnie na takie sytuacje. Ale ty na pewno nie byłabyś zainteresowana wzięciem jednego z nich, prawda?
– Słusznie, niczego mi nie trzeba. – I pomyśleć, że prawie zaczęłam się na niego napalać. W tym momencie przejechała korporacyjna taksówka i wpadłam na genialny pomysł, żeby zadzwonić po służbowy samochód UBS, który zabrałby mnie do domu.
– Cześć, tu Bette Robinson, numer rachunku sześć-trzy-trzy-osiem. Chcę, żeby samochód zabrał mnie…
– Wszystko zajęte! – warknęła dyspozytorka rozzłoszczonym głosem.
– Nie, chyba pani nie rozumie. Mam u państwa konto i…
Kliknięcie.
Stałam, przemakałam i gotowałam się ze złości.
– Nie ma samochodów, co? Pech – powiedział bramkarz, cmokając ze współczuciem, ale nie podnosząc oczu znad książki. Zdołałam przerzucić Kochanka Lady Chatterłey, kiedy miałam dwanaście lat i zebrałam tyle wiedzy o seksie, ile tylko się dało z gazet, książek oraz podręcznika dla dziewcząt Co się dzieje z moim ciałem?, ale kompletnie niczego nie pamiętałam. Może miało to coś wspólnego z kiepską pamięcią albo może chodziło o to, że przez ostatnie dwa lata seks jakoś nie zajmował mojej świadomości. Albo akcje moich ukochanych romansów całkowicie zajęły moje myśli. W każdym razie nie mogłam wymyślić żadnego szyderczego komentarza na temat książki, że nie wspomnę o czymś inteligentnym.
– Żadnych samochodów – westchnęłam tylko. – Dziś mi się nie wiedzie.
Przeszedł kilka kroków w deszczu i wręczył mi długą firmową parasolkę, już rozłożoną, z logo klubu widocznym po obu stronach.
– Weź to. Idź do Ósmej i jeżeli nadal nie będziesz mogła złapać taksówki, pogadaj z portierem w Serenie, Dwudziesta Trzecia między Siódmą a Ósmą. Powiedz mu, że ja cię przysyłam i on coś załatwi.
Rozważałam, czy nie minąć go i nie pójść do metra, ale myśl o jeździe metrem o pierwszej w nocy nie była zbyt kusząca.
– Dzięki – wymamrotałam, omijając jego z pewnością przepełnione mściwą satysfakcją spojrzenie. Wzięłam parasol i ruszyłam na wschód, czując, że mi się przygląda.
Pięć minut później ładowałam się na tylne siedzenie wielkiej żółtej taksówki, mokra, ale wreszcie w cieple.
Podałam kierowcy adres i wyczerpana osunęłam się na oparcie. O tej porze taksówki nadawały się do dwóch i wyłącznie dwóch rzeczy: obściskiwania się z kimś w drodze do domu z udanego wyjścia albo odbywania trzyminutowych lub krótszych pogaduszek z różnymi znajomymi osobami. Ponieważ żadna z tych dwóch opcji nie wchodziła w grą, oparłam mokrą głową o kawałek brudnego winylu, gdzie przed moją spoczywało tak wiele tłustych, niemytych, pijanych, zamieszkanych przez wszy i generalnie zaniedbanych głów, i zamknęłam oczy. Czekałam na pełne kichnięć histeryczne powitanie, które wkrótce urządzi mi Millington. Komu potrzebny facet – albo nawet świeżo zaręczona najlepsza przyjaciółka – kiedy ma psa?
Tydzień po zaręczynach Penelope okazał się niemal nie do zniesienia. Sama byłam sobie winna: jest wiele metod, żeby wkurzyć rodziców i zbuntować się przeciwko całemu odebranemu wychowaniu, nie stając się przy okazji niewolnikiem, ale ja najwyraźniej byłam za głupia, żeby te metody znaleźć. Więc teraz w konsekwencji siedziałam w UBS Warburg w swoim boksie wielkości kabiny prysznicowej – jak co dzień od czterdziestu sześciu miesięcy – i kurczowo ściskałam słuchawkę, aktualnie zabarwioną warstwą podkładu Maybelline Fresh Look (w kolorze tawny blush) i z plamami od błyszczyka L'Oreal Wet Shine (w kolorze rhinestone pink). Wyczyściłam ją najdokładniej jak się dało przy jednoczesnym przyciskaniu do ucha i wytarłam brudne palce o spód biurowego krzesła. Byłam w trakcie wysłuchiwania wymyślań „minimuma”, osoby, która inwestuje w moim oddziale tylko wymaganą kwotę minimalną w wysokości miliona dolarów i jest w związku z tym uciążliwie wymagająca i drobiazgowa w sposób, w jaki nigdy nie bywają klienci dysponujący czterdziestoma milionami.
Читать дальше