– Znam dobrze jedną z jego żon. Przez nią mogłabym dyskretnie zapytać.
Borlon patrzył, jak stała w drzwiach i nagle zobaczył w niej znowu młodą dziewczynę, przypomniało mu się inne późne popołudnie, przed wielu laty, gdy dokładnie tak samo stała w tych drzwiach. To wspomnienie było dla niego jak ukłucie w samo serce. Była dla niego zawsze dobrą towarzyszką, nienawidził się teraz za wszystkie chwile, gdy był dla niej niesprawiedliwy lub źle ją traktował.
Wstał, właściwie po to, by wziąć ją w ramiona, jednak odwrócił się i podszedł do okna.
– Tak – powiedział. – Ale nie chcę, żeby dowiedziało się o tym zaraz całe miasto.
– Wcześniej czy później, nie da się tego dłużej ukrywać.
Borlon pomyślał o samotnych domach gobeliniarzy w wąwozach i dolinach wśród gór wokół miasta. Pewnie jak ziemia szeroka, nie było na niej takiego miejsca, z którego można by zobaczyć równocześnie dwa takie siedliska. Gdyby wszyscy zginęli w płomieniach, jeszcze długo nikt w mieście by tego nie zauważył.
Pewnie to dopiero jedna z wędrownych handlarek znalazłaby ruiny i poniosła w świat tę nowinę.
– Lepiej później. Jak już będziemy wiedzieli, co dalej robić.
Słońce zeszło już nisko nad horyzont. Borlon widział z okna bramę miejską i kilka starych kobiet gawędzących pod nią. Starszy człowiek pośpiesznie wyszedł z miasta; wydał się mu znajomy, ale nie potrafiłby powiedzieć, skąd go zna. Dopiero gdy tamten już zniknął mu z oczu, przypomniał sobie, że to nauczyciel. Dawniej przychodził od czasu do czasu i pytał o dzieci, ale od wielu lat przestał i Borlon zapomniał jego imienia.
Nie znam już ludzi w mieście, pomyślał. Wszedłem w stadium, gdy tkacz przestaje wychodzić z domu. Wśród wielu uczuć, które go teraz przepełniały, było też całkiem mocne rozczarowanie: niezmierne rozczarowanie człowieka, który podjął wielkie, wyczerpujące wyzwanie i zawiódł na krótko przed osiągnięciem celu.
Zaczął teraz odczuwać fizyczne trudy tego dnia: długi nocny marsz, krótkie godziny niespokojnego snu, z którego budził się co chwila; przedpołudnie, gdy znowu wyruszyli wszyscy, by przeszukać wypalone zgliszcza domu, uratować z popiołu oszczędzone przez ogień przedmioty i oszacować szkody. Borlon sięgnął po butelkę wina i dwa kubki. Znowu miał w nosie gryzący swąd popiołu i zdawało mu się, że czuje na języku smak dymu.
Postawił kubek przed Karvitą, drugi dla siebie. Potem otwarł butelkę.
– Chodź – powiedział. – Napij się ze mną.
Następnego ranka był wcześnie na nogach, coś ciągnęło go na ulice miasta. Pierwszy raz w życiu miał jednej nocy dwie swoje żony, także pierwszy raz nie udało mu się samemu osiągnąć szczytu, żadnego z dwóch razy.
Życie jakby kruszyło się pode mną, pomyślał. Kawałek po kawałku odłamuje się, niedołęstwo zatacza coraz większe kręgi, w końcu zupełnie przestanę istnieć.
Nikt nie zwracał na niego uwagi, to mu odpowiadało. To było dobre uczucie, nie być zauważanym i nie zostawiać za sobą śladów, jakby był niewidzialny. Bał się, że wieść już się rozniosła, że będą przyglądać mu się i szeptać za plecami. Ale mieszczanie zajmowali się innymi sprawami; jak dowiedział się z zasłyszanych przelotnie rozmów, poprzedniego wieczora ukamienowano heretyka, na rozkaz Świętego Wędrowca, przebywającego od dwóch dni w mieście.
Borlon przypomniał sobie radę starszego cechu i skierował kroki na plac targowy. Może był to rzeczywiście problem wiary. Od dawna już nie myślał o cesarzu, był zajęty tylko swoim dywanem i własnymi błahymi kłopotami. Utracił zdolność szerszego widzenia i pewnie postępowałby tak do końca życia, gdyby nic się nie wydarzyło.
Może pożar był karą. Jakby cesarz chciał mu w ten sposób powiedzieć: nie chcę twego kobierca, jeśli nie tkasz go sercem i miłością do mnie.
Dziwne, te przemyślenia go uspokoiły. Więc jednak wszystko można było wytłumaczyć, przynajmniej to. Zbłądził, zasłużył na karę. Nie jego rzeczą było wyrokować; co się stało, stało się sprawiedliwie, a on miał to przyjąć, nie złorzecząc losowi.
Rynek był prawie pusty. Na skraju siedziało kilka kobiet sprzedających warzywa rozłożone na wystrzępionych chustach, a jako że nie było chętnych do zakupów, skracały sobie czas plotkowaniem. Borlon podszedł do jednej z nich, zorientował się po jej spojrzeniu, że go nie poznawała. Zapytał o Świętego Wędrowca.
– Kaznodzieja? Dziś rano odszedł – odrzekła.
– Mówił tak wzruszająco – wtrąciła inna, gruba kobieta, której brakowało przednich zębów. – Szkoda, że był tu tylko jeden dzień.
– Dziwne, prawda? – stwierdziła następna nieprzyjemnie pyskatym głosem. – To znaczy, chodzi mi o to, że normalnie przecież w ogóle nie można się pozbyć tych świętoszków. Dziwi mnie, że już go nie ma.
– Tak, to prawda – przytaknęła gruba kobieta z ubytkami w uzębieniu. – Słuchałam wczoraj rano jego kazania i dokładnie wymieniał, na jakie tematy chce do nas mówić.
– Chcecie coś kupić, panie? – spytała Borlona pierwsza kobieta. – Mam wspaniałe świeże karaqui… albo te tutaj w pęczkach, bardzo tanio…
– Nie – potrząsnął głową Borlon. – Dziękuję. Chciałem tylko spytać… o kaznodzieję…
Wszystko stało się mroczne i posępne. Wokół niego gromadził się sąd i nie dopuszczano, by uniknął odpowiedzialności.
Ciemne otwory okien wokół rynku patrzyły jak czarne, ciekawskie oczy. Przez chwilę stał bez ruchu, poczuł się, jakby leciał w dół i nigdy nie miał upaść, jakby rzucono na niego klątwę, by wiecznie spadał, nie mając nigdy uderzyć o dno i zostać zbawionym. Gwałtownie zawrócił i ruszył w drogę powrotną.
Gdy znalazł się przed domem, spotkał ojca Karvity, małego, starego człowieka, który był z zawodu prostym tkaczem i jak to oni, darzył tkaczy włosianych kobierców wielkim szacunkiem. Do swego zięcia odnosił się zawsze niemal uniżenie – ale teraz nawet w jego spojrzeniu Borlon odkrył zalążki pogardy.
Skinęli sobie głowami. Borlon wpadł do domu, w górę po schodach prosto do pokoju Narany. Szyła, siedziała na krześle przy oknie, cicha i onieśmielona jak zawsze, wydawała się o wiele mniejsza i młodsza, niż naprawdę była. Wyjął jej z rąk szycie i popchnął na łóżko, nie mówiąc ani słowa, zadarł jej spódnicę, rozpiął spodnie i natychmiast wdarł się w nią, twardymi, szybkimi, przepełnionymi zwątpieniem pchnięciami. Potem padł obok niej na łóżko i dysząc, wpatrywał się w sufit.
Nie opuściła spódnicy, ale wcisnęła obie dłonie między nogi.
– Zadałeś mi ból – powiedziała cicho.
– Przykro mi.
– Nigdy wcześniej nie sprawiłeś mi bólu, Borlonie – mówiła to niemal zdziwiona. – Wcale nie wiedziałam, że tam może boleć.
Nic nie powiedział, leżał tylko i gapił się przed siebie. Po jakimś czasie odwróciła się do niego, przyjrzała mu się dużymi, pełnymi zadumy oczami i zaczęła głaskać go łagodnie. Wiedział, że nie zasłużył, ale pozwolił na to, próbując zrozumieć, dlaczego wszystko było nie tak.
– Martwisz się tak bardzo, Borlonie – wyszeptała. – A przecież – popatrz tylko, nim spłonął dom, mieliśmy dosyć pieniędzy do końca życia. Teraz nie mamy domu, ale pieniądze mamy nadal. Co nam się może stać?
Zamknął oczy i poczuł, jak wali mu serce. To wszystko nie było takie proste.
– Kobierzec – wymruczał. – Nie mam już kobierca.
Nie przestawała pieścić palcami jego twarzy.
– Borlonie… Może nigdy nie będziesz miał syna – więc po co ci kobierzec? Jeśli umrzesz bez następcy, to zysk z dywanu dostanie cech. Ten cech, który teraz nie chce ci pomóc.
Читать дальше