Skinąłem głową – cóż było robić?
– Ja pójdę pierwszy i zrobię przejście. – Sima Liang poklepał mnie po ramieniu, sprawiając wrażenie doświadczonego i panującego w pełni nad sytuacją. – Podsadź mnie – poprosił.
Oburącz chwycił śliski pień, podskoczył i wylądował stopami na moich ramionach.
– Teraz wstań! No, wstawaj!
Trzymając się obiema rękami bala, podniosłem się chwiejnie. Kilka szczurów, które przywarły do drzewa, z piskiem zeskoczyło na ziemię. Poczułem, jak Liang napina mięśnie nóg, starając się całym ciałem przywrzeć do świerkowego bala. W bladym świetle obserwowałem, jak wdrapuje się na drzewo, ześlizgując się raz po raz, lecz mimo to posuwając się wciąż w górę. W końcu znalazł się pod samym dachem.
Uderzył pięścią w blachę, która zadzwoniła głośno, wpuszczając do środka sporą porcję wody. Deszczówka pociekła mi na twarz i wlała się do ust; miała słonawy, rdzawy posmak i zawierała okruchy metalu. Sima Liang dyszał ciężko w ciemności i stękał z wysiłku. Blacha zaskrzypiała, w dół runął prawdziwy wodospad. Trzymałem się kurczowo bala, żeby nie upaść na kamień. Sima Liang popychał blachę głową, starając się poszerzyć otwór. Blacha wyginała się, aż wreszcie ustąpiła. Nieregularny trójkąt nieba pojawił się nad nami, do środka wdarło się blade światło. Na szarym niebie wisiało kilka niemal pozbawionych blasku gwiazd.
– Wujaszku – dobiegł mnie od strony krokwi głos Simy Lianga – pójdę się rozejrzeć, a potem wrócę po ciebie.
Rzucił się w górę całym ciałem i wystawił głowę przez trójkątne okienko.
– Ktoś jest na dachu! – zawołał jeden ze strażników. Kilka ognistych języków rozświetliło ciemności, kule zadzwoniły o metal. Sima Liang, obejmując pręt, ześlizgnął się w dół, niemal rozbijając mi głowę. Wytarł twarz z wody, splunął okruchami żelaza i oznajmił, szczękając zębami:
– Zimno tam jak piorun!
Minął czas najgłębszej ciemności tuż przed świtem; we młynie powoli robiło się coraz jaśniej. Tuliliśmy się do siebie, czułem uderzenia serca Simy Lianga na moich żebrach – łomotało tak szybko, jak u rozgorączkowanego wróbla. Rozpłakałem się, straciwszy wszelką nadzieję. Dotykając okrągłą, gładką głową mojej brody, Liang pocieszał mnie:
– Nie płacz, wujaszku, nikt nie śmie cię skrzywdzić. Mąż twojej Piątej Siostry jest ich dowódcą.
Dopiero teraz można było porządnie rozejrzeć się dokoła. Dwanaście ogromnych kamieni młyńskich lśniło surowym, sinawym blaskiem. Wspólnie z Simą Liangiem zajmowaliśmy jeden z nich, przy innym siedział jego wuj, Sima Ting. Mrugnął do nas. Woda kapała z czubka jego ostrego nosa. Na innych kamieniach siedziały przemoczone szczury. Tłoczyły się blisko siebie, błyskając czarnymi ślepkami; ich ogony przypominały dżdżownice. Budziły lęk i litość zarazem. Woda lała się z dachu i zbierała się w kałużach na ziemi. Żołnierze oddziału Simów przeważnie stali, opierając się o siebie nawzajem, ich ciała oblepiały pierwotnie zielone, a teraz czarne mundury. Z wyrazów twarzy i spojrzeń byli zatrważająco podobni do szczurów siedzących na kamieniach. Cywile tłoczyli się razem; tylko nieliczni znaleźli się w tłumie żołnierzy niczym źdźbła pszenicy na kukurydzianym polu. Byli wśród nich i mężczyźni i kobiety. Kobiety były mniej liczne; kilka z nich tuliło dzieci, które kwiliły jak chore kocięta. Kobiety siedziały na ziemi, mężczyźni ukucnęli albo stali oparci o ściany pokryte wapnem, które z powodu wilgoci osadzało się na ubraniach i zmieniało ich barwy. Wypatrzyłem w tłumie Zezowatą Hua. Siedziała w błocie z wyciągniętymi nogami, opierając się o plecy innej kobiety. Głowa zwisała jej krzywo, jakby miała złamany kark. Stara Jin bez jednej piersi siedziała na pośladkach jakiegoś mężczyzny. Kim był? Leżał na brzuchu, z twarzą w wodzie, jego siwa broda unosiła się na powierzchni, a wokół niej krwawe skrzepy drgały w kałuży jak małe kijanki. Starej Jin wyrosła tylko jedna, prawa pierś – po lewej jej klatka piersiowa była płaska jak osełka, przez co ta jedyna wyglądała na wyjątkowo wydatną, niczym samotne wzgórze na równinie. Zarys dużej, twardej brodawki był dobrze widoczny pod cienką bluzką. Na Starą Jin wołali „dzbanek oleju" – podobno gdy jej brodawka była odpowiednio pobudzona, można było na niej zawiesić dzbanek oleju. Dopiero kilkadziesiąt lat później, leżąc na jej nagim ciele, odkryłem jedyną oznakę istnienia niedorozwiniętej lewej piersi – brodawkę wielkości ziarenka soi, przypominającą wypukłe znamię. Jin siedziała na plecach nieboszczyka i na przemian to tarła nerwowo twarz obiema dłońmi, jakby postradała zmysły, to znów wycierała je o kolana, jakby przed chwilą wyczołgała się z pajęczej nory, oblepiona przezroczystymi nićmi. Inni zachowywali się bardzo różnie: niektórzy płakali, inni śmiali się, jeszcze inni mamrotali do siebie z zamkniętymi oczami. Niektórzy bezustannie kiwali i potrząsali głowami jak wodne węże albo żurawie. Żona Ge Dale, handlarza pastą krewetkową, dość zgrabna kobieta, której rodzina pochodziła z Beihai, miała długą szyję i nieproporcjonalnie małą głowę. Mówili o niej, że jest wężem zamienionym w człowieka – wygląd jej szyi i głowy bardzo za tym przemawiał. Szyja kobiety z Beihai wyróżniała się na tle innych – wszystkie opadały wraz z głowami na piersi, a ta jedna sterczała w górę. W bladym świetle, ledwie rozpraszającym wilgotną ciemność, kołysząco-drgające ruchy tej szyi świadczyły niezbicie, że żona Ge Dale jest wężem, który właśnie przybiera na powrót swoją prawdziwą postać. Bałem się spojrzeć na resztę ciała kobiety, odwracałem wzrok z lękiem, lecz jej obraz uporczywie trwał w moim umyśle.
Spory, cytrynowy wąż posuwał się w dół po jednym ze świerkowych bali. Miał płaską głowę, przypominającą łopatkę do nakładania ryżu i purpurowy, ruchliwy język, który raz po raz wystawiał na zewnątrz. Ilekroć dosięgał głową granicy kamienia, zginał się pod kątem prostym i płynnie zakręcał, kierując się w stronę szczurów pośrodku. Zwierzaki wystawiały pazury, piszcząc przeraźliwie. Gdy głowa węża posuwała się naprzód w linii prostej, owinięte wokół pręta grube ciało sunęło po spirali, jakby to nie wąż, lecz pręt wykonywał ruch obrotowy. W pobliżu środka kamienia głowa węża uniosła się gwałtownie, co najmniej na stopę w górę; zwierzę wygięło się niczym unoszona dłoń, jego szyja skróciła się, rozpłaszczyła i rozszerzyła, ukazując gęsty, siateczkowaty wzór. Wąż wystawiał i chował język coraz szybciej, co wyglądało naprawdę złowrogo, z jego pyska wydobył się mrożący krew w żyłach syk. Szczury skuliły się, popiskując i poskrzekując; skurczyły się co najmniej o połowę. Jeden z nich stanął słupka i wystawił przednie łapy, uzbrojone w pazury, tak jakby trzymał w nich książkę; sprężył się i wyskoczył w górę, prosto w szeroko rozwartą paszczę w kształcie rombu. Wąż zamknął pysk – połowa szczura pozostała na zewnątrz, komicznie machając długim sztywnym ogonem.
Sima Ku siedział na porzuconym na ziemi świerkowym balu, niemiłosiernie potargany, z głową zwieszoną na piersi. Trzymał na kolanach Drugą Siostrę; przewieszona przez jego łokieć szyja żony była mocno naciągnięta; otwarte szeroko usta tworzyły czarną czeluść na tle bladej twarzy. Druga Siostra była martwa. Babbitt siedział tuż obok; jego młodzieńcze oblicze miało wyraz twarzy starca. Szósta Siostra opierała się górną połową ciała na jego kolanach, dygocząc, a Babbitt gładził jej ramiona opuchniętymi od wilgoci dłońmi. Przy spróchniałych drzwiach jakiś chudy człowiek usiłował popełnić samobójstwo. Spodnie zsunęły mu się na uda; szarawe slipy miał uwalane błotem. Próbował przymocować bawełniany pasek do framugi nad wrotami, ale nie mógł jej dosięgnąć – podskakiwał raz po raz, lecz nie wystarczało mu sił. Żałosny widok. Rozpoznałem go po wydatnej potylicy – był to wuj Simy Lianga, Sima Ting. W końcu zmęczył się, podciągnął spodnie i przepasał się z powrotem, odwrócił się do ludzi z zawstydzonym uśmiechem, usiadł w błocie i rozpłakał się.
Читать дальше