Jeśli spała, to czemu nie słyszałem jej równego oddechu? Kręciłem źdźbłem, wprawiając jego drugi koniec w drgania. Wyciągnęła rękę i podrapała się w pierś, lecz nie otwarła oczu. Pewnie myśli, głupia, że to mrówka spaceruje jej po biuście. Wetknąłem trawkę głębiej pod bluzkę i zacząłem kręcić. Niandi klepnęła się dłonią w pierś, przygważdżając moją trawkę, wyciągnęła ją na zewnątrz, obejrzała, usiadła i z poczerwieniałą twarzą spojrzała na mnie.
– Ty mały draniu! Matka cię rozpuściła jak dziadowski bicz!
Przewróciła mnie na ziemię i wymierzyła mi dwa siarczyste klapsy w tyłek.
– Matka cię rozpieszcza, ale ja nie zamierzam! – Zmarszczyła brwi. – Kiedyś się na tym cycku powiesisz i zdechniesz!
Spłoszony Sima Liang wypluł pogryzione na miazgę źdźbło trawy. Sha Zaohua przerwała swoje obserwacje. Patrzyli na mnie zdumieni, po czym przenieśli wzrok na Shangguan Niandi. Zapłakałem raz czy dwa, dla formalności, ponieważ w gruncie rzeczy to ja zyskałem najwięcej. Niandi wstała i potrząsnęła dumnie głową, odrzucając warkocz na plecy. Lu Shengli wreszcie dotarła do swojej kozy, lecz zwierzę unikało jej. Dziewczynka już prawie złapała ją za wymię, gdy koza odsunęła się z niechęcią i potrąciła ją rogatym łbem. Shengli upadła, wydając z siebie kilka meczących odgłosów – może był to płacz, a może nie. Sima Liang skoczył na równe nogi z krzykiem i zerwał się do biegu, płosząc kilkanaście czerwonoskrzydłych szarańcz i kilka szarozielonych ptaszków. Sha Zaohua, przebierając chudymi nóżkami, ruszyła zbierać purpurowe, aksamitne w dotyku kwiaty wielkości pięści, które wyrastały wysoko ponad źdźbła traw. Zrywała je jeden po drugim. Wstałem, nieco zmieszany, zaszedłem Niandi od tyłu i zacząłem okładać jej pośladki pięściami, pokrzykując buńczucznie:
– Bijesz mnie! Jak śmiesz mnie bić?
Miała tak twarde pośladki, że wkrótce rozbolały mnie dłonie. W końcu straciła cierpliwość, odwróciła się, pochyliła w moją stronę, wyszczerzyła zęby i wytrzeszczyła oczy, wydając wycie podobne do wilczego. Byłem zdumiony, jak bardzo ludzka twarz może przypominać psią paszczękę. Przyłożyła mi dłoń do czoła i silnie mnie odepchnęła; wylądowałem na wznak na trawie.
Niandi złapała białą kozę za rogi; zwierzę nie opierało się zbytnio. Mała Lu Shengli podbiegła do kozy, wśliznęła się pod jej brzuch i z pewnym wysiłkiem wyciągnęła szyję, sięgając ustami sutka. Wystawiła nóżki w górę i raz po raz kopała w kozi brzuch. Shangguan Niandi głaskała uszy zwierzęcia, które łagodnie machało ogonem. Poczułem wielki głód, a moje serce wypełniło się żalem: wiedziałem już, że dni, w których mogę żywić się wyłącznie mlekiem matki, nieuchronnie dobiegają końca. Zanim to się stanie, muszę znaleźć sobie jakieś źródło pożywienia. Od razu przyszły mi do głowy wijące się, robakowate kluski; nieznośne uczucie wstrętu podeszło mi z żołądka do gardła. Dwukrotnie poczułem silny odruch wymiotny. Shangguan Niandi odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie badawczo.
– Co ci jest? – spytała niecierpliwym tonem.
Zamachałem ręką na znak, że nie jestem w stanie mówić. Znowu zacząłem się krztusić. Niandi puściła kozę.
– Jintong, co z ciebie wyrośnie?
Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi.
– Dobrze byłoby, gdybyś spróbował koziego mleka – powiedziała Niandi.
Widok Lu Shengli, chciwie ssącej kozie wymię, bardzo mnie poruszył.
– Chcesz wykończyć naszą mamę? – Niandi złapała mnie za ramiona i potrząsnęła. – Wiesz, skąd się bierze mleko? Mleko to krew, ssiesz matczyną krew! Posłuchaj starszej siostry, spróbuj koziego mleka.
Patrząc jej w oczy, pokiwałem niechętnie głową. Niandi złapała kozę należącą do Starszego Niemowy.
– Chodź tu – powiedziała. – No chodź, szybko! – Głaskała kozę uspokajająco po grzbiecie. – Chodź! – W jej oczach pojawiła się czułość. Zawahałem się i zrobiłem kilka kroków w tę stronę, i znowu kilka. – No chodź, właź pod brzuch, zobacz, jak to jest.
Położyłem się na trawie i dotykając stopami ziemi, podczołgałem się na plecach.
– Niemowo, niemowo, cofnij się trochę – prosiła Niandi, popychając czarną kozę do tyłu.
Patrzyłem w oślepiająco błękitne niebo Północno-Wschodniego Gaomi. Złotawe ptaszki szybowały w srebrzystym powietrzu z melodyjnym świergotem. Coś szybko zasłoniło mi ten piękny widok – było to różowe wymię czarnej kozy, które zawisło mi przed oczyma. Dwie brodawki, przypominające wielkie robaki, drżące, szukały moich ust. Gdy wreszcie dotknąłem ich wargami, drżenie wzmogło się, jakby chciały je rozchylić. Pocierały moje usta, wywołując drobne ukłucia, jakby ktoś drażnił mnie słabym prądem. Zanurzyłem się w szczęściu. Przedtem sądziłem, że kozie sutki są miękkie i niesprężyste jak bawełniana wata i że po włożeniu do ust robią się bezwładne. Okazały się jednak twarde, jędrne, mocne i doskonale sprężyste; w niczym nie ustępowały brodawkom matczynych piersi. Gdy ocierały mi się o wargi, nagle poczułem falę ciepłej substancji. Ciecz miała owczą woń, a jednocześnie przyjemny zapach; jej smak był mieszanką aromatu trawy zwanej maślaną i maleńkich żółtych kwiatków. Mój opór osłabł, zaciśnięte szczęki się rozwarły, rozchyliłem wargi i kozi sutek wtargnął mi wreszcie do ust. Dygotał radośnie, strzelając silnymi strumieniami mleka; niektóre trafiały w ścianki mojej jamy ustnej, inne prosto w głąb gardła. Nie mogłem złapać powietrza, więc wyplułem go, lecz na jego miejsce natychmiast wśliznął się inny, jeszcze bardziej ruchliwy sutek.
Koza machnęła ogonem i odeszła spokojnie. Oczy miałem pełne łez, a w ustach owczy posmak – chciało mi się wymiotować, lecz smak trawy i aromat dzikich kwiatów powstrzymały ten odruch. Szósta Siostra wzięła mnie na ręce i zakręciła się w kółko. Jej twarz z emocji pokryła się plamkami, oczy wyglądały jak czarne kamyki wydobyte z dna rzeki, lśniące i bez skazy.
– Mój głupiutki braciszku – rzekła ze wzruszeniem – jesteś uratowany… Mamo, mamo! – wołała z entuzjazmem. – Jintong umie pić kozie mleko! Jintong umie pić kozie mleko!
Z domu dobiegły oklaski.
Matka rzuciła lśniący od krwi wałek do ciasta obok woka. Otwartymi ustami chwytała powietrze, jej piersi gwałtownie wznosiły się i opadały.
Shangguan Lü leżała na kupie słomy w pobliżu pieca, na jej czaszce rysowała się szczelina, jak na rozłupanym orzechu.
Ósma Siostra, Yunü, siedziała skulona obok kuchni, jej ucho wyglądało na nadgryzione przez szczura – z nierównego, poszarpanego brzegu sączyły się kropelki krwi, które ściekały małej na szyję i policzek, zabarwiając je na czerwono. Płakała głośno, z jej pozbawionych blasku oczu tryskały strumienie łez.
– Mamo, zabiłaś babcię! – wrzasnęła z przerażeniem Szósta Siostra.
Matka sięgnęła i kilkoma palcami dotknęła rany na głowie Shangguan Lü, po czym, jak rażona prądem, cofnęła się i usiadła na podłodze.
Podążaliśmy trawiastym południowo-wschodnim stokiem w stronę szczytu Góry Leżącego Byka, skąd jako specjalni goście mieliśmy podziwiać pokaz lotniczy, zorganizowany przez komendanta Simę Ku i młodego Amerykanina Babbitta. Wiał południowo-wschodni wiatr i świeciło słońce. Jechałem na jednym ośle z Shangguan Laidi, drugiego wspólnie dosiadali Shangguan Zhaodi i Sima Liang. Siedziałem z przodu, a Laidi obejmowała mnie od tyłu na wysokości klatki piersiowej. Shangguan Zhaodi też siedziała z przodu, lecz mały Sima Liang mógł tylko uchwycić się jej ubrania pod pachami – nie był w stanie objąć mojej siostry w pasie, gdyż w jej sporym brzuchu rośli już kolejni potomkowie rodu Sima. Nasza wyprawa przewędrowała wzdłuż byczego ogona i wspinała się już z wolna na byczy grzbiet, porośnięty odmianą trawy o bardzo ostrych liściach i ziołami z mnóstwem żółtych kwiatków. Osły dźwigały nas na grzbietach bez większego wysiłku.
Читать дальше