Matka pokręciła głową i zwróciła się do Drugiej Siostry:
– Jeśli chcesz być dobrą córką, to przydałoby mi się trochę ziarna. Boję się głodu…
Następnego wieczoru Sima Ku urządził wielką uroczystość, by uczcić swoje bojowe zwycięstwo i powrót na rodzinną ziemię. Na ośmiu wielkich soforach rozwieszono fajerwerki nawleczone na sznury. Rozbito dwadzieścia stalowych kotłów, wydobyto materiały wybuchowe, zakopane przez Pluton Wysadzania Mostów i zbudowano z tego wszystkiego coś w rodzaju wielkiego fajerwerku. Fajerwerki na drzewach strzelały późno w noc i pozbawiły biedne rośliny wszystkich liści i drobnych gałązek. Fontanna świecących stalowych odłamków oświetliła pół nieboskłonu. Zarżnięto kilkadziesiąt świń i kilkanaście wołów, wykopano tuzin kadzi z winem. Gotowane mięso ułożono na wielkich półmiskach, które rozstawiono na stołach na środku ulicy. Z każdego połcia mięsa sterczał bagnet, by każdy mógł kroić i nakładać sobie do woli; gdyby ktoś zechciał oderżnąć świńskie ucho i rzucić kręcącym się pod stołem psom, nikt nie miałby nic przeciwko temu. Obok stołów stały kadzie z winem, z ich krawędzi zwisały stalowe chochelki. Każdy mógł pić, ile miał ochotę, kąpiel w winie też nie byłaby źle widziana. Było to prawdziwe święto dla wszystkich łakomczuchów. Najstarszy syn rodziny Zhangów, Zhang Pieniążek, zjadł i wypił tyle, że padł trupem na miejscu, a gdy wynoszono jego zwłoki, wino i mięso buchały z jego nozdrzy i ust.
Pewnego późnego popołudnia, kilkanaście dni po wypędzeniu Plutonu z wioski, moja Piąta Siostra, Pandi, przyniosła nam niemowlę owinięte w stary mundur.
– Weź je, mamo – powiedziała.
Była kompletnie przemoczona, cienkie ubranie oblepiało jej ciało, uwydatniając obfite piersi, które przykuwały mój wzrok. Jej włosy były przesiąknięte gorącą wonią fermentacji alkoholowej, podobne do daktyli brodawki trzęsły się pod bluzką. Pragnąłem nade wszystko rzucić się na nią, obgryzać i pieścić jej sutki, lecz brakowało mi odwagi. Shangguan Pandi była wybuchowa, z byle powodu można było dostać od niej w twarz. Nie miała w sobie łagodności Najstarszej Siostry. Mimo że groziło to policzkiem, miałem ogromną ochotę jej dotknąć. Schowałem się za gruszą i zagryzając wargi, zbierałem odwagę.
– Stój! – zawołała matka. – Wracaj tu, do mnie!
Shangguan Pandi spojrzała na matkę wytrzeszczonymi oczyma.
– Wszystkie jesteśmy twoimi córkami, mamo – rzuciła z pretensją. – Możesz chować ich dzieci, możesz chować i moje!
– A z jakiej racji? – oburzyła się matka. – Ledwie urodzicie, zaraz znosicie je do mnie – tak nie postępują nawet psy!
– Kiedy nam się wiodło, korzystałaś z tego tak samo jak my. Teraz, gdy szczęście się od nas odwróciło, bieda nie ominie też naszego dziecka, tak czy nie? Mówi się, mamo, że miskę wody trzeba trzymać prosto, żeby niczego nie uronić!
Z ciemności dobiegł śmiech Najstarszej Siostry, od którego ciarki chodziły po plecach.
– Piąta Siostrzyczko – rzekła lodowato – powiedz swojemu Jiangowi, że pewnego dnia w końcu go zamorduję.
– Najstarsza Siostrzyczko – odparła Shangguan Pandi – lepiej nie ciesz się przedwcześnie! Śmierć nie zmazała wszystkich win twojego męża zdrajcy Sha Yuelianga. Radzę ci, lepiej podkul ogon i powściągnij swoje zapędy, bo w razie czego nikt i nic cię już nie uratuje!
– Dosyć tych kłótni! – wrzasnęła matka i usiadła ciężko na ziemi.
Wielki, czerwonawy, wieczorny księżyc wspiął się na naszą kalenicę; jego promienie padły na twarze córek rodziny Shangguan, które wyglądały jak zalane krwią. Matka smutno pokręciła głową.
– Całe życie zmarnowałam – załkała – i wychowałam same niewdzięcznice. Idźcie precz, wynoście się jak najdalej, nie chcę was znać!
Laidi wymknęła się do zachodniego skrzydła niczym blade widmo, mamrocząc pod nosem bez przerwy, jakby rozmawiała z Sha Yueliangiem. Lingdi, która wróciła z bagien jak duch, ze sznurkiem kumkających żab w ręku, wskoczyła na podwórze przez mur od południowej strony.
– Patrzcie no tylko! Patrzcie! – pomstowała matka. – Jedna wariatka, druga zwykła idiotka! Co to za życie, czy to się nigdy nie skończy?!
Położyła dziecko Piątej Siostry na ziemi i z trudem wstała, podpierając się rękami. Odwróciła się i poszła w kierunku domu, nie oglądając się na płaczące na ziemi niemowlę. Po drodze kopnęła Simę Lianga, który stał w drzwiach i przyglądał się całemu zamieszaniu i zdzieliła Sha Zaohua w głowę otwartą dłonią.
– Niewdzięczne pasożyty, po co wy w ogóle żyjecie? Lepiej, żebyście pozdychali! – zwymyślała oboje, po czym weszła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
Słyszeliśmy brzęk rzucanych przedmiotów. Ten ostatni, ciężki odgłos, jakby przewracającego się ogromnego worka z ziarnem, to musiała być nasza matka, Shangguan Lu, która, wyładowawszy cały gniew, wreszcie padła na wznak na łóżko. Nie widziałem jej, lecz potrafiłem sobie dokładnie wyobrazić, jak leży na kangu z rozpostartymi ramionami i spuchniętymi, spierzchniętymi dłońmi o wystających kostkach, lewą ręką dotykając dwojga dzieci Lingdi, zapewne głuchoniemych, a prawą – dwójki szalonych, ślicznych córek Shangguan Zhaodi. Światło księżyca padało na jej pobladłe wargi. Zmęczone piersi leżały rozlane płasko na żebrach. Moje miejsce na kangu, gdzieś między matką a córkami rodu Sima, było teraz zajęte przez jej rozpostarte ciało, ułożone w kształt ideogramu „duży".
Na podwórku, na ceglanym chodniku, tak wydeptanym, że zrobił się wklęsły, leżała zawinięta w szary, stary mundur dziewczynka, płacząc wniebogłosy. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Pandi, jej matka, kręciła się w pobliżu i wołała w stronę naszych okien:
– Zaopiekuj się nią dobrze! Ja i Lu Liren prędzej czy później wywalczymy sobie powrót!
– „Zaopiekuj się"? – wrzasnęła matka. – Wrzucę twojego dzieciaka do rzeki na pożarcie żółwiom albo do studni na pożarcie ropuchom, albo do wychodka, niech ją muchy zeżrą!
– Jak sobie chcesz! W końcu to moje dziecko, a ja jestem twoim dzieckiem! To twoja krew!
Kończąc zdanie, Pandi, drżąc na całym ciele, schyliła się i spojrzała na dziecko, po czym ruszyła chwiejnie w kierunku furtki. Kiedy mijała zachodnie skrzydło, potknęła się i upadła ciężko. Stękając, podniosła się i objęła dłońmi stłuczone piersi.
– Ty dziwko! – rzuciła w kierunku drzwi. – Czekaj no!
Siedząca w izbie Laidi roześmiała się szyderczo. Pandi splunęła i odeszła z podniesioną głową.
Następnego ranka odkryliśmy, że matka uczy naszą białą dojną kozę karmić córkę Pandi, leżącą w koszyku.
Mnóstwo się działo w domu Shangguan Lu w te wiosenne poranki roku tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego. Zanim słońce pokazało się zza gór, nasze podwórko wypełniała subtelna, przejrzysta poświata. Wioska o tej porze wciąż spała; jaskółki gaworzyły przez sen o gwiazdach, świerszcze grały w ciepłej ziemi za piecami, krowy przeżuwały przy swoich korytach.
Matka usiadła na kangu i stękając boleśnie, rozcierała zdrętwiałe palce, po czym zarzuciła na ramiona koszulę i z trudem poruszając zdrętwiałymi stawami, zapięła guziki pod pachą. Ziewnęła, potarła twarz dłońmi i otworzyła szeroko oczy, zbierając się do wstania. Poszukała stopami butów, podniosła się chwiejnie i schyliła się, by naciągnąć je na pięty. Przysiadła na ławce i przyjrzała się dzieciom leżącym na kangu jak w gnieździe. Wyszła na podwórze, gdzie nalała czerpakiem wody do misy. Jeden czerpak – chlup, drugi czerpak – chlup. Zawsze nalewała cztery razy, czasem pięć. Zaniosła misę do szopy, żeby napoić kozy.
Читать дальше