Sima Ku i Babbitt minęli nas konno z radosnymi minami. Sima Ku pomachał nam. Żółcąca się na szczycie grupka ludzi coś do nas wołała. Sima Ku zakręcił krótkim biczykiem i smagnął dwukrotnie zad swojego konia mieszanej rasy; nieduże zwierzę ruszyło w podskokach w stronę szczytu, a za nim podążył koń niosący Babbitta. Młody Amerykanin dosiadał go tak samo jak wcześniej wielbłąda – trwał wyprostowany, niezależnie od wstrząsów i przechyłów. Miał wyjątkowo długie nogi, strzemiona wisiały mu niemal do ziemi. Koń pod nim wzbudzał litość i śmiech zarazem, lecz biegł bardzo szybko.
– Przyśpieszmy trochę – powiedziała Druga Siostra, uderzając piętami w ośli brzuch.
To ona przewodziła naszej delegacji, a czcigodnej żonie komendanta nikt nie śmiał się sprzeciwić. Podążający za nami przedstawiciele ludu i lokalne osobistości, mimo iż z trudem łapali oddech, ani słowem nie okazali niezadowolenia. Osioł, którego dosiadałem razem z Laidi, kroczył tuż za wierzchowcem Zhaodi i Simy Lianga. Skryte pod czarną suknią sutki Laidi ocierały się o moje plecy, przywołując wspomnienie przygody w korycie; było to bardzo przyjemne.
Gdy znaleźliśmy się na szczycie, wiatr znacznie się wzmógł. Głośno łopotała biała chorągiew, służąca do sprawdzania wiatru, czerwone i zielone wstążki tańczyły w powietrzu jak długie pióra w bażancim ogonie. Kilkunastu żołnierzy rozładowało bagaże z grzbietów dwóch wielbłądów. Zwierzaki miały smutne miny; ich ogony i tylne nogi były uwalane odchodami. Bujne trawy pastwisk Północno-Wschodniego Gaomi świetnie służyły osłom i koniom rodziny Sima oraz krowom i kozom wieśniaków, lecz ich dobroczynny wpływ nie działał na tych paręnaście wielbłądów, które nie były w stanie przywyknąć do tutejszego klimatu.
Ich zady były kościste, jakby wyrzeźbione dłutem, nogi cienkie jak patyki; twarde, wyniosłe garby zaczęły przypominać skurczone puste worki – przekrzywione, wyglądały, jakby miały wkrótce odpaść.
Żołnierze rozpostarli na ziemi wielki dywan.
– Pomóżcie pani zsiąść – rozkazał Sima Ku.
Żołnierze podbiegli i zsadzili ciężarną Shangguan Zhaodi oraz młodego panicza Simę Lianga z osła. Pomogli też szwagierce komendanta, Shangguan Laidi, a potem szwagrowi, Shangguanowi Jintongowi i szwagierce, Shangguan Yunü. Jako honorowi goście zasiedliśmy na dywanie, a pozostali stanęli z tyłu, za nami. Ptasia Nieśmiertelna chowała się w tłumie, a gdy Druga Siostra przywołała ją gestem, skryła się za plecami Simy Tinga. Sima Ting, któremu dokuczał ból zęba, trzymał się dłonią za spuchnięty policzek.
Siedzieliśmy na byczym łbie, a przed nami wyciągał się byczy pysk, którego koniec sięgał daleko w przód przed byczą klatkę piersiową. Składał się z wiszącej nad przepaścią skały i sterczał na wysokości pięciuset metrów nad poziomem morza, owiewany wiatrem dmącym w kierunku wioski. Naszą wioskę spowijały chmury przypominające dym. Szukałem naszej zagrody, ale udało mi się dostrzec tylko regularny zarys zabudowań rezydencji Simy Ku, z jej siedmioma bramami i dziedzińcami. Kościelna dzwonnica i drewniana konstrukcja wieży obserwacyjnej wydawały się zupełnie malutkie. Równina, okolice rzeki i jeziora oraz pastwiska były wysadzane kilkudziesięcioma małymi okrągłymi stawkami. Widziałem stada koni wielkości kóz i osłów wielkości psów; oba należały do Simów. Było też sześć dojnych kóz rozmiaru królików – to stado było nasze. Największa, najbielsza koza należała do mnie – matka dostała ją od Drugiej Siostry, która wydała odpowiednie polecenia kwatermistrzowi swojego męża, a ten wysłał umyślnego do górskiego rejonu Yimeng z zadaniem zakupienia odpowiedniego zwierzęcia. Obok mojej kozy stała mała dziewczynka z główką jak piłeczka. Wiedziałem, że w rzeczywistości dziewczynka nie jest mała, lecz całkiem wyrośnięta, a głowę ma znacznie większą od piłki. Była to moja Szósta Siostra, Niandi. Dziś wyprowadziła kozy wyjątkowo daleko od domu, nie zrobiła tego jednak dla kóz, lecz po to, by móc także obejrzeć pokaz lotniczy.
Sima Ku i Babbitt zeskoczyli z końskich grzbietów; oba zwierzęta przechadzały się swobodnie po byczej głowie, szukając dzikiej lucerny o purpurowych kwiatach. Babbitt podszedł do brzegu przepaści, przechylił się i zajrzał, jakby oceniał odległość. Jego dziecinna twarz była bardzo poważna. Spojrzał w dół, po czym zadarł głowę i popatrzył w niebo. Błękitny przestwór na tysiąc mil – nic niepokojącego. Zmrużył oczy i podniósł rękę, jakby chciał sprawdzić siłę wiatru. Wydało mi się to całkiem zbyteczne – flaga łopotała jak szalona, wiatr wydymał nasze ubrania, a sokół zataczał się w powietrzu niby opadający listek – cóż tu jeszcze sprawdzać? Sima Ku naśladował skwapliwie ruchy Amerykanina; na jego obliczu malowała się identyczna powaga – czułem jednak, że to tylko na pokaz.
– W porządku – oznajmił Babbitt nienaturalnie. – Można zaczynać.
– W porządku – zawtórował mu równie sztywno Sima Ku. – Można zaczynać.
Żołnierze przynieśli dwie paki i otworzyli jedną z nich. Wyjęli nieskończenie wielką płachtę białego jedwabiu, do której były przyczepione białe linki. Babbitt przywołał ich gestem i polecił przymocować linki do bioder i klatki piersiowej Simy Ku. Gdy skończyli, zaczął pociągać za linki, jakby sprawdzając, czy zostały odpowiednio mocno przywiązane. Następnie potrząsnął jedwabną płachtą i kazał żołnierzom chwycić za rogi i rozciągnąć ją. Wiatr dmuchnął, prostokątna płachta załopotała, a gdy puszczono brzegi, wygięła się w łuk jak żagiel, napinając wszystkie linki i ciągnąc za sobą Simę Ku. Sima Ku próbował wstać, lecz bez powodzenia – turlał się po trawie niczym mały osiołek. Babbitt pobiegł za nim i chwycił za linkę, którą był obwiązany na wysokości pleców.
– Łap, łap linkę kontrolną! – krzyczał. Sima Ku jakby nagle oprzytomniał.
– Babbitt, psia twoja mać! – wrzasnął. – Chcesz mnie zabić?! Druga Siostra podniosła się z dywanu i rzuciła się w stronę męża.
Zanim przebiegła trzy kroki, Sima Ku stoczył się w przepaść; jego wrzaski natychmiast ucichły.
– Pociągnij za lewą linkę! Ciągnij, głupcze! – wołał Babbitt.
Wszyscy ruszyliśmy na skraj przepaści, nawet Ósma Siostra pokuśtykała niezgrabnie w tamtym kierunku, lecz Najstarsza Siostra złapała ją w porę. Płachta jedwabiu zamieniła się w białą chmurę i popłynęła w dal, krzywo unosząc się w powietrzu. Sima Ku wisiał pod nią, wijąc się i wiercąc niczym ryba na haczyku.
– Spokojnie, głupcze! Uważaj na lądowanie! – krzyczał Babbitt.
Biała chmura szybowała z wiatrem, powoli tracąc wysokość; wreszcie opadła gdzieś na odległą łąkę, przykrywając zieleń traw płatem oślepiającej bieli.
Staliśmy cały czas z otwartymi ustami, wstrzymując oddech i śledząc tę biel – gdy wylądowała, odetchnęliśmy z ulgą. Kolejną falę niepokoju wywołał płacz Drugiej Siostry. Czemu płakała? Nie był to płacz radości, lecz rozpaczy – pojąłem, że komendant musiał zginąć na skutek upadku. Spojrzenia zebranych pozostały utkwione w białej płachcie; czekaliśmy na cud. I doczekaliśmy się – płachta się poruszyła i zaczęła się unosić, spod bieli wypełzło coś czarnego i stanęło obok. Czarna postać zamachała do nas obiema rękami, entuzjastyczne okrzyki dochodziły aż na górę. Krzyczeliśmy z radości.
Twarz Babbitta oblała się rumieńcem, koniuszek jego nosa błyszczał jak posmarowany olejem. Obwiązał się linkami i przymocował sobie na plecach zwiniętą białą płachtę. Wstał, rozruszał ramiona i zaczął się pomału cofać. Przypatrywaliśmy mu się cały czas, lecz on, ze wzrokiem utkwionym daleko przed siebie, nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Cofnął się kilkanaście metrów i stanął. Zamknął oczy; jego wargi drżały. Czyżby wypowiadał jakieś zaklęcia? Gdy skończył, otworzył oczy i ruszył biegiem, wyciągając długie nogi. Przebiegł obok nas i skoczył w powietrze, wyprężony jak struna, po czym runął jak strzała w dół. Przez chwilę ulegałem złudzeniu, że to nie on spada, lecz nasza skała unosi się wraz z łąką. Nagle na zielonej murawie pod błękitnym niebem zakwitł gigantyczny biały kwiat, największy, jaki w życiu widziałem. Krzyczeliśmy z zachwytu. Kwiat szybował, a Babbitt zwisał pod nim niczym odważnik na wadze. Wkrótce odważnik zaczął się obniżać; po chwili znalazł się w samym środku naszego stada kóz, które rozpierzchły się w popłochu niczym króliki. Poszybował jeszcze krótki odcinek; wreszcie biały kwiat zapadł się jak przekłuty balonik, przykrywając odważnik wraz z pasącą kozy Shangguan Niandi.
Читать дальше