– Jintongu, mały Jintongu! – powiedziała. – Rośnij duży, rośnij szybko, cała rodzina Shangguan na ciebie liczy!
Wypowiedziawszy te słowa, potoczyła spojrzeniem wokoło. Podobne do gdakania zduszone łkanie wyrwało się z jej gardła. Zakryła usta, jakby chciała szybko wybiec i zwymiotować, po czym opuściła nas.
Sądziliśmy, że po powrocie do domu zastaniemy Shangguan Lingdi i Shangguan Lü martwe, lecz to, co zobaczyliśmy, różniło się całkowicie od naszych wyobrażeń. Na podwórzu panował gwar. Dwóch mężczyzn o świeżo ogolonych głowach siedziało pod murem naszego domu; schyleni, pilnie cerowali ubrania. Posługiwali się igłą i nicią w prawdziwie mistrzowski sposób. Nieopodal siedziała druga dwójka, o podobnie wygolonych czaszkach, także pochłonięta pracą – czyścili czarne, lśniące strzelby. Pod sterkulią zobaczyliśmy kolejnych dwóch mężczyzn: jeden stał z lśniącym bagnetem w dłoni, drugi siedział obok na ławce z opuszczoną głową i kawałkiem białej tkaniny na karku; bąbelki mydlin pykały na jego mokrej czaszce. Pierwszy, stojąc na ugiętych nogach, wytarł bagnet o spodnie, po czym, przytrzymując jedną ręką namydloną głowę drugiego, w drugiej ręce ważył przez chwilę ostrze, jakby szukał dobrego miejsca, by je wbić. W końcu przyłożył je do namydlonej owłosionej skóry, schylił się, wypinając zadek i zeskrobał z czaszki kolegi sporą ilość mokrych włosów, odsłaniając placek bladej skóry. W miejscu gdzie kiedyś hodowaliśmy orzeszki ziemne, stał w szerokim rozkroku inny mężczyzna, pochylając się nad potężnym korzeniem starego wiązu i trzymając oburącz wielką siekierę o długim trzonku. Za nim piętrzyła się sterta porąbanego drewna. Podniósł wysoko siekierę, pozwalając, by ostrze zalśniło na chwilę w promieniach słońca i uderzył. Stęknął, a ostrze wbiło się głęboko w drewno. Mężczyzna przydepnął korzeń i poruszał ostrzem tam i z powrotem, usiłując je wyciągnąć. Gdy mu się wreszcie udało, cofnął się o dwa kroki, przyjął właściwą postawę, kilkakrotnie splunął w dłonie i znów podniósł siekierę. Korzenie wiązu rozpadały się z trzaskiem pod jego ciosami. Nagle drewniany odłamek wystrzelił w powietrze, jakby wyrzucony przez jakiś wybuch i uderzył Shangguan Pandi w klatkę piersiową. Piąta Siostra wrzasnęła, cerujący ubrania i czyszczący broń mężczyźni unieśli głowy, a zajęty goleniem i ten, który rąbał drewno, odwrócili się szybko w jej kierunku. Mężczyzna, któremu golono głowę, też chciał spojrzeć w naszą stronę, lecz jego towarzysz przytrzymał go ręką za kark, mówiąc:
– Nie ruszajże się.
– Jacyś żebracy przyszli – rzekł drwal. – Stary Zhangu! Mamy tu żebraków!
Zgarbiony mężczyzna w białym fartuchu i szarej czapce, o mocno pomarszczonej twarzy, wybiegł przed nasz dom. Miał wysoko podwinięte rękawy, a ręce do łokci uwalane mąką.
– Starsza Siostro – rzekł życzliwym tonem – idźcie gdzie indziej, my, żołnierze, mamy wydzielone racje, nic nam nie zostaje dla takich jak wy.
– To jest mój dom! – oznajmiła matka oschle.
Wszyscy obecni na podwórzu zamarli. Mężczyzna z namydloną czaszką nagle skoczył na równe nogi, wytarł rękawem mokrą od mydlin twarz i wybełkotał coś w naszą stronę. Był to najstarszy głuchoniemy wnuk rodziny Sun.
Niemowa podbiegł do nas z głośnym bełkotem, wymachując rękami, zapewne usiłując nam przekazać całe mnóstwo rzeczy, których nie potrafiliśmy pojąć. Patrzyliśmy w osłupieniu na jego grubo ciosaną twarz, a w naszych głowach rodziło się mnóstwo niejasnych myśli. Głuchoniemy przewracał oczami koloru ziemi, jego tłusty podbródek drgał. Odwrócił się, pobiegł do wschodniej izby, po chwili wrócił z wyszczerbioną miską oraz wizerunkiem ptaka i pokazał nam oba przedmioty. Człowiek, który wcześniej go golił, podszedł do nas z bagnetem w ręku, poklepał głuchoniemego po ramieniu i spytał:
– Znasz tych ludzi, Sunie Niemowo?
Sun odłożył miskę, podniósł kawałek drewna, ukląkł na ziemi i wyrysował kilka krzywych, nieproporcjonalnych znaków: „To mojej żony matka".
– Ach, więc wróciła pani tego domu! – rzekł serdecznie człowiek z bagnetem. – Przedstawiam piątą drużynę Plutonu Wysadzania Mostów. Jestem dowódcą, nazywam się Wang. Nasz pluton przybył tu na odpoczynek i reorganizację. Skorzystaliśmy z pani gościnnego domu, za co najmocniej przepraszamy. Pani zięć – nadaliśmy mu imię Sun Niemowa – jest doskonałym żołnierzem, prawdziwym bohaterem, któremu śmierć niestraszna – to wzór dla nas wszystkich. Natychmiast zwolnimy pani dom. Stary Lu, Mały Du, Zhao Duży Byku, Sunie Niemowo, Qi Siódmy – szybko zbierajcie swoje rzeczy z kangu, by pani domu miała gdzie wypocząć!
Żołnierze zostawili swoje zajęcia i weszli do domu. Wyszli objuczeni starannie poskładaną pościelą, w onucach i miękkich szmacianych butach, ze strzelbami na ramionach i pasami granatów wokół szyi i ustawili się w równym szeregu na podwórku.
– Pani gospodyni, zapraszamy do środka – rzekł dowódca. – Moi żołnierze poczekają na podwórzu, a ja pójdę po dalsze instrukcje do oficera politycznego.
Żołnierze stali na baczność, nawet głuchoniemy Sun, teraz zwany Sunem Niemową, prężył się prościuteńki jak sosna.
Dowódca wybiegł na ulicę ze strzelbą na ramieniu. Weszliśmy do głównej izby. Na garnku stały dwa uplecione z bambusa i trzciny koszyczki do gotowania na parze. Stary kucharz skinął głową przepraszająco. Miał bardzo sympatyczną twarz.
– Przepraszamy, poprzestawialiśmy wam trochę w kuchni – rzekł, dorzucając drew do ognia, po czym pokazał spore wgłębienie pod paleniskiem. – Ten kanał jest lepszy niż dziesięć miechów – dodał.
Płomienie buchały z szumem, wydawało się, że garnek zaraz się stopi od żaru. Rumiana Shangguan Lingdi siedziała na progu, mrużąc oczy i wpatrując się w parę unoszącą się znad koszyczków. Siwe smugi krążyły w powietrzu, co chwila zmieniając kształt. Bardzo przyjemny widok.
– Lingdi! – zawołała matka.
– Starsza Siostro, Trzecia Siostro! – zawołały Piąta i Szósta Siostra.
Shangguan Lingdi obrzuciła nas obojętnym spojrzeniem, jakby nikogo nie poznawała, albo jakbyśmy nigdy nie opuszczali domu.
Matka rozejrzała się nieufnie po wysprzątanych pokojach, czując się nieswojo. W końcu uznała, że najlepiej wyjść z powrotem na podwórze.
Stojący w szeregu głuchoniemy Sun robił do nas miny. Mały Sima odważnie podszedł do żołnierzy i obmacywał ich nogi, starannie owinięte w onuce.
Dowódca wrócił z mężczyzną w średnim wieku, w okularach.
– Pani gospodyni, to jest oficer polityczny Jiang – oznajmił.
Jiang miał średnich rozmiarów głowę, gładką, jasną cerę pozbawioną zarostu. Był przepasany szerokim skórzanym pasem, z kieszeni na piersi wystawał mu złoty długopis. Uprzejmie skinął głową w naszą stronę, po czym z wiszącej u pasa skórzanej torby wyciągnął garść kolorowych przedmiotów.
– Proszę, młodzi przyjaciele – rzekł – skosztujcie trochę słodyczy.
Rozdzielił cukierki równo między nas, nawet zawinięte w rude kunie futro maleństwo dostało swoje dwie sztuki, które matka przyjęła w jego imieniu. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem cukierków.
– Pani gospodyni – rzekł oficer – mam nadzieję, że zgodzi się pani, by moi żołnierze skorzystali ze wschodniego i zachodniego skrzydła pani domu.
Matka mechanicznie pokiwała głową. Oficer podwinął mankiet, spojrzał na zegarek.
– Stary Zhangu! – zawołał. – Bułki już gotowe?
Читать дальше