Po naszym tragicznym pochodzie wzdłuż drogi pozostały dziesiątki trupów. Niektórzy leżeli z koszulami rozpiętymi na piersiach, z wyrazem błogości na twarzy, jakby ogrzewali swoje torsy w blasku pochodni.
Trzeci Fan umarł w czerwonych promieniach wschodzącego słońca.
Zjedliśmy boski kleik ósmego dnia miesiąca przestępnego; ja wypiłem swoją porcję z piersi matki. Nigdy nie zapomnę tej sceny. Ogromne, strzelające w niebo wieże katedry. Sroki siedzące na ramionach krzyża. Pociąg posapujący na torach. Gorąca para buchająca z kotłów pełnych wołowego rosołu. Kapłan w czarnej sutannie, modlący się obok kotła. Kilkuset głodnych wieśniaków, czekających w kolejce. Członkowie „Świętego Zgromadzenia" długimi chochlami nalewali kleik, jedna chochla na osobę, bez względu na wielkość miski. Pachnący kleik, jedzony z głośnym siorbaniem. Nie wiedzieć ile łez wylądowało w pełnych miskach. Kilkaset różowych języków wylizało naczynia do czysta – po jedzeniu każdy ustawiał się powtórnie w kolejce. Do kotłów wrzucono parę worków ryżu i wlano kilka wiader wody. Po smaku mleka poznałem, że druga partia kleiku miłosierdzia została ugotowana na połamanym ryżu, spleśniałym sorgu, nadgniłej soi i jęczmieniu wraz z wąsami.
W drodze powrotnej ze stolicy powiatu, gdzie jedliśmy kleik ósmego dnia miesiąca przestępnego, głód dokuczał nam jeszcze bardziej. Ludzie nie mieli siły pogrzebać trupów leżących wzdłuż drogi, nie znaleźli w sobie energii, by chociaż podejść i rzucić okiem na zmarłych. Wyjątkiem było ciało Trzeciego Dziadka Fana. W krytycznym momencie ten człowiek, który zwykle budził naszą niechęć, zdjął własną kurtkę, podpalił ją i swoimi żarliwymi nawoływaniami przywrócił nam przytomność umysłu. Był to dar życia – takiej dobroci nie sposób zapomnieć. Pod przewodnictwem mojej matki ludzie przenieśli ciało chudego jak patyk, wątłego staruszka na pobocze i przysypali kurzem i piachem.
Gdy wróciliśmy do domu, pierwszym, co zobaczyliśmy, była Ptasia Nieśmiertelna, trzymająca w objęciach zawiniątko z rudego kuniego futra. Chodziła tam i z powrotem po podwórzu. Matka przytrzymała się framugi, jakby miała zemdleć. Trzecia Siostra podeszła i podała zawiniątko matce.
– Co to jest? – spytała matka.
– Dziecko – rzekła Trzecia Siostra, niemal całkowicie ludzkim głosem.
– Czyje dziecko? – spytała matka tonem osoby, która zna odpowiedź.
– A czyje ma być?
Zawinięte w kunie futro Shangguan Laidi mogło być tylko dziecko Shangguan Laidi.
Była to dziewczynka o ciemnej prawie jak węgielek skórze; miała czarne oczy, przypominające ślepia walecznego koguta, ostre, wąskie wargi i wielkie białe uszy, zupełnie niepasujące do śniadej karnacji. Wszystkie te cechy niezbicie świadczyły o jej pochodzeniu: była to pierwsza siostrzenica rodziny Shangguan, owoc związku Najstarszej Siostry i Sha Yuelianga.
Matka patrzyła na małą z wyraźną niechęcią, a ona uśmiechnęła się do niej jak kot. Zaślepiona gniewem, zapominając o boskich mocach Ptasiej Nieśmiertelnej, matka wymierzyła Trzeciej Siostrze siarczystego kopniaka w nogę.
Trzecia Siostra wrzasnęła boleśnie, zatoczyła się o kilka kroków w przód, a gdy odwróciła głowę ku nam, na jej twarzy bez wątpienia gościła mina rozgniewanego ptaka. Jej twarde wargi wyciągnęły się w długi ryjek, jakby zamierzała kogoś dziobnąć, ramiona uniosły się, jakby miała się zerwać do lotu. Matka, nie zważając na jej tożsamość, ptasią czy też ludzką, krzyknęła:
– Ty głupia! Kto ci pozwolił przyjąć od niej to dziecko?
Trzecia Siostra kręciła głową, jakby szukała owadów na korze.
– Laidi, ty bezwstydna suko! – przeklinała matka wniebogłosy. – Sha Mnichu, ty nikczemniku o czarnym sercu! Robić dzieci to umiecie, a wychować potem nie łaska? Myślicie, że możecie mi podrzucić swojego bachora, a ja go będę chować? No to się pomyliliście! Bo ja wrzucę wasz pomiot do rzeki i nakarmię nim żółwie! Cisnę go na ulicę, na pożarcie psom, albo na bagna, niech je wrony zeżrą! Czekajcie no!
Z niemowlęciem na rękach, powtarzając groźby o rzuceniu go na pożarcie żółwiom, psom czy też wronom, matka biegała jak szalona po pobliskich uliczkach. Popędziła w końcu nad rzekę, po czym zawróciła na drogę; znalazłszy się na drodze, znów pognała w stronę rzeki. Stopniowo zwalniała, jej pomstowanie cichło; była jak traktor, któremu zaczyna brakować paliwa. Przysiadła w miejscu, gdzie skoczywszy z wieży, pastor Malloy rozstał się z życiem, i zadzierając głowę, spojrzała na zrujnowaną dzwonnicę, mamrocząc:
– Jedni poumierali, inni pouciekali. Tylko ja zostałam. I co teraz zrobię? Co zrobię z gniazdem pełnym rozdziawionych dziobów, czekających na robaki? Panie, Boże Wszechmogący, powiedz mi, co ja mam robić?
Zacząłem płakać, moje łzy kapały na matczyny kark. Mała dziewczynka też się rozpłakała, łzy spływały do wnętrza jej wielkich uszu.
– Jintong – pocieszała mnie matka – ty jesteś moim oczkiem w głowie. Nie płacz. A ty, biedne dziecko – zwróciła się do małej – nie powinnaś była się tu zjawiać. Mleka twojej babki nie starcza nawet dla twojego małego wuja. Gdybym zaczęła cię karmić, oboje umarlibyście z głodu. Twoja babka nie jest okrutna. Twoja babka po prostu nie ma wyjścia…
Matka położyła zawinięte w kunie futro niemowlę na stopniach kościoła i popędziła w stronę domu, jakby ją ktoś gonił. Po dziesięciu krokach stanęła; nie była w stanie się ruszyć. Żałosny płacz małej, niczym kwik zarzynanego prosięcia, trzymał ją jak na niewidzialnej linie.
Po trzech dniach całą dziewięcioosobową rodziną udaliśmy się do stolicy powiatu na targ ludzi. Matka szła ze mną na plecach, trzymając w ramionach podrzutka z rodu Sha. Czwarta Siostra niosła na plecach bękarta Simę, Piąta Siostra – Ósmą Siostrę, a Szósta i Siódma Siostra szły na własnych nogach.
Na śmietniku wygrzebaliśmy trochę nadgniłych jarzyn i pożywiliśmy się, po czym dalej podążaliśmy wytrwale na rynek. Matka zawiesiła na szyjach Piątej, Szóstej i Siódmej Siostry pętle ze słomy na znak, że czekają na kupujących.
Naprzeciwko nas stał rząd drewnianych ruder. Ściany i dachy z desek, pobielone wapnem, oślepiały jasnością. Z wystających ze ścian blaszanych kominów buchały w górę kłęby czarnego dymu; wiatr przywiewał je w naszą stronę, po drodze zmieniając ich kształty. Co jakiś czas z domków wyłaniały się prostytutki z rozpuszczonymi włosami, wydekoltowane, o skórze białej jak śnieg, jaskrawoczerwonych wargach i zaspanych spojrzeniach, niosące miski albo wiadra i szły do publicznej studni po wodę. Nad studnią górował kołowrót z liną, z jej wnętrza buchała para. Kobiety z wysiłkiem kręciły ciężką korbą, trzymając ją białymi, wiotkimi rękami; naprężona lina wydawała suche poskrzypywania. Gdy spory drewniany cebrzyk pojawiał się u wylotu studni, kobiety wystawiały obute w drewniaki stopy, pomagając stabilnie przesunąć wiadro na krawędź. Wokół studni wytworzyła się gruba warstwa lodu, pokryta nierównościami w kształcie bułek gotowanych na parze bądź sutków. Kobiety biegały nieustannie tam i z powrotem z pustymi lub pełnymi wiadrami, drewniane chodaki stukały dźwięcznie; zimne, na wpół obnażone piersi wydzielały woń podobną do siarki. Obserwowałem te dziwne kobiety z daleka, patrząc matce przez ramię, lecz widziałem tylko ich tańczące, drżące piersi, jak pączki opiumowego maku, jak stada motyli fruwających w górskiej dolinie. Budziły też zainteresowanie moich sióstr. Usłyszałem, że Czwarta Siostra szeptem wypytuje matkę, lecz matka milczała.
Читать дальше