Sprzedawał jednak świetne kaczki, które po pięciu miesiącach wyglądały już jak małe łódeczki. Shangguan Lü po prostu za nimi przepadała i codziennie wysyłała synową po ślimaki specjalnie dla nich, nie mogąc się doczekać, aż zaczną składać jaja.
Matka z glinianym dzbankiem i drucianym sitkiem, umocowanym na kiju, szła zgodnie z wskazówkami teściowej. Wszystkie ślimaki w pobliskich rowach i stawach zostały już wyzbierane do czysta przez innych wieśniaków, którzy też hodowali kaczki, ale poprzedniego dnia, po drodze na targ w Liaolanie, Shangguan Lü natknęła się na spory staw, gdzie na płyciznach mieszkało mnóstwo ślimaków.
Po stawie pływało stadko dzikich zielonopiórych kaczek, które płaskimi dziobami niczym łopatami co do jednego zgarnęły wypatrzone przez teściową ślimaki. Matka bardzo żałowała, że zjawiła się za późno. Wiedziała, że gdy wróci do domu z pustymi rękoma, teściowa nigdy nie przestanie gderać, poszła więc błotnistą, krętą ścieżką nad brzegiem stawu z nadzieją, że trafi na miejsce nieodwiedzane przez kaczki, znajdzie trochę ślimaków i wykona zadanie. Czując nabrzmiewające piersi, pomyślała o córkach, które zostały w domu. Laidi dopiero co nauczyła się chodzić, a Zhaodi nie skończyła jeszcze dwóch miesięcy. Teściowa bardziej troszczyła się o kaczki niż o swoje dwie wnuczki. Choćby płakały wniebogłosy, nigdy nie brała ich na ręce. Co do Shangguana Shouxi, trudno było go nazwać mężczyzną. Poza domowym gniazdem było z niego tyle pożytku, co z grudy smarków, a w domu we wszystkim słuchał się swojej matki. Za to wobec żony wykazywał się wyjątkowym okrucieństwem, nie żywił też żadnych uczuć do dzieci. Za każdym razem, gdy źle ją potraktował, matka myślała z nienawiścią: „Bij mnie, bij, głupi ośle, i tak nie spłodziłeś tych dwojga dzieci. Ja, Lu Xuan'er, urodzę jeszcze tysiąc, i żadne z nich nie będzie dzieckiem twojego rodu!" Po spotkaniach z Yu Wielką Łapą nie potrafiła spojrzeć ciotce w oczy, toteż tego lata nie odwiedziła ich rodziny. Kiedy teściowa ją wyganiała, powiedziała jej:
– W mojej rodzinie wszyscy umarli. Dokąd mi każesz iść?
Ponieważ nasienie Yu Wielkiej Łapy, jak widać, nie na wiele się zdało, doszła do wniosku, że czas poszukać innego mężczyzny, który nadawałby się na dawcę. Proszę bardzo, teściowo, mężu, bijcie mnie i wyzywajcie. Zobaczycie, pewnego dnia urodzę syna, w którego żyłach też nie będzie ani kropli waszej krwi! Niech was diabli porwą!
Z zamętem w głowie szła dalej, rozgarniając trzciny, które niemal całkowicie zarastały ścieżkę. Głośny szum trzcin i zimna, drażniąca woń wodnych roślin zaczęły wzbudzać w niej blady strach. Wodne ptactwo pokrzykiwało wśród gąszczu, chłodne podmuchy błądziły w trzcinach. Nagle dzik o długim pysku zaszedł jej drogę. Spomiędzy jego warg wystawały dwa potężne kły; wpatrywał się w nią nienawistnie małymi oczkami, okolonymi twardą szczeciną, i parskał groźnie. Matka poczuła wstrząs, jakby wypiła potężny łyk octu, przeszedł ją lodowaty dreszcz. Jak ja się tu znalazłam? – zadała sobie w myślach pytanie. Wszyscy w Północno-Wschodnim Gaomi wiedzą, że w tych zaroślach od zawsze ukrywali się bandyci. Nawet uzbrojeni partyzanci nie zapuszczali się nieostrożnie w te strony, a w ramach antybandyckiej akcji naczelnika tylko ustawiono moździerz pośrodku drogi i oddano kilkanaście salw.
Matka zaczęła się pośpiesznie wycofywać, lecz ze zgrozą odkryła, że wśród zarośli krzyżuje się całe mnóstwo ścieżek wydeptanych przez ludzi i zwierzęta. Nie potrafiła rozpoznać, którą z nich dotarła aż tutaj. Kręciła się to tu, to tam, jak po omacku, w końcu rozpłakała się ze strachu. Słońce przeświecało przez gąszcz podobnych do mieczy źdźbeł i padało na zgromadzone na ziemi wieloletnie pokłady liści wydzielających woń zgnilizny. Matka wdepnęła w odchody, które budziły wstręt, lecz jednocześnie sprawiły, że poczuła się bezpieczniej – skoro są tu ludzkie kupy, to znaczy, że bywają tu i ludzie. „Jest tu kto?" – zawołała. – „Hop hop, jest tu kto?" Słyszała, jak jej głos wędruje wśród zarośli i wsiąka w gąszcz łodyg. Spojrzawszy pod nogi odkryła, że to, w co wdepnęła, składa się w całości z przetrawionych z grubsza szczątków roślinnych, co oznaczało, że odchody te pozostawił nie człowiek, lecz dzik albo inne zwierzę. Jeszcze raz ruszyła przed siebie, lecz po chwili usiadła zrezygnowana i rozpłakała się znowu. Nagle poczuła na plecach zimny powiew, jakby czyjeś złowrogie oczy przypatrywały jej się groźnie z ukrycia. Czym prędzej odwróciła się i rozejrzała się wokoło, lecz nie zobaczyła nic oprócz krzyżujących się źdźbeł, sterczących ostrymi końcami w niebo. Nikły podmuch narodził się w gąszczu i po chwili ustał, pozostawiając po sobie delikatny poszum. W zaroślach odezwał się dziwacznie brzmiący ptasi głos, jakby naśladujący ludzką mowę. Wszędzie wokół czaiło się niebezpieczeństwo. Tyle zielonych, mrocznych oczu ukrywało się w trzcinach! Szmaragdowe błędne ogniki błyskały wśród liści. Matkę opuściła cała odwaga, wszystkie włosy na ciele stanęły jej dęba, piersi miała twarde jak żelazo. Gdy już ulotnił się cały jej rozsądek, zamknęła oczy i popędziła na oślep. Wbiegła na płyciznę; stado komarów niczym czarna chmura poderwało się z powierzchni wody i opadło ją, gryząc bezlitośnie. Całe jej ciało pokrywał lepki pot, który jeszcze bardziej przyciągał owady. Zgubiwszy dzbanek i sitko, moja biedna matka biegała bezładnie w kółko i płakała. Gdy już niemal straciła nadzieję, Bóg zesłał jej ratunek w osobie sprzedawcy kaczek.
Mężczyzna w trzcinowej pelerynie na ramionach i spiczastym kapeluszu na głowie zaprowadził matkę na niewielkie wzniesienie pośród trzcin. Zarośla były tutaj znacznie rzadsze, pośrodku stał duży namiot, a obok płonęło ognisko, nad którym wisiał stalowy garnek. Przyjemny zapach kleiku z prosa rozchodził się wokoło.
– Proszę cię, bracie – błagała matka na klęczkach – wyprowadź mnie stąd. Jestem synową Shangguanów, tej kowalskiej rodziny…
– Dokąd się tak śpieszysz? Rzadko ktoś mnie odwiedza, pozwól mi cię ugościć.
W namiocie stało łóżko sklecone z desek, przykryte impregnowaną psią skórą. Mężczyzna rozdmuchał dymiące kadzidło z bylicy, odstraszające komary.
– Nieźle cię pogryzły – rzekł. – Tutejsze komary potrafią przebić skórę bawołu, co dopiero taką delikatną i apetyczną jak twoja…
Biały dym kadzidła wypełnił namiot przyjemnym ziołowym zapachem. Mężczyzna wyjął z koszyka wiszącego na maszcie namiotu czerwone metalowe pudełko. Zdjął wieczko i pomarańczową maścią posmarował ślady ugryzień na matczynej twarzy i rękach. Matka poczuła się orzeźwiona. Mężczyzna wyjął z koszyka landrynkę i wetknął jej do ust. Matka już wiedziała, co będzie dalej – tu, w samym środku pustkowia, między samotnym mężczyzną a kobietą musiało zdarzyć się coś takiego.
– Starszy bracie – zwróciła się do niego ze łzami w oczach – możesz ze mną zrobić, co tylko zechcesz, ale proszę cię, wyprowadź mnie stąd jak najszybciej, w domu czeka na mnie głodne niemowlę…
Matka bez najmniejszych protestów oddała się rosłemu nieznajomemu. Nie czuła ani bólu, ani radości – miała tylko nadzieję, że ten mężczyzna da jej syna.
Moja Czwarta Siostra, Xiangdi, była córką wędrownego znachora.
Był młodym, chudym mężczyzną o krogulczym nosie i oczach sępa. Potrząsając blaszanym dzwonkiem, kręcił się po uliczkach i zaułkach, powtarzając: „Mój dziadek był nadwornym lekarzem, mój ojciec aptekarzem, a ja, człowiek biedny i zdesperowany, wędrować muszę od domu do domu z dzwonkiem w dłoni…"
Читать дальше