Shangguan Jintong poderwał się jak oparzony. Usiadł wyprostowany, czując się, jakby właśnie spojrzał w rumianą, szeroką twarz Boga. Moje przeczucia mnie nie oszukały, pomyślał z radością. Czuł bardzo wyraźnie, jak jednooka para piersi Starej Jin zbliża się ku jego małej izdebce, a wypolerowane papierem ściernym sutki Long Qingping wycofują się z żalem i niechęcią. Wstydliwie, lecz szczerze zwrócił się do matki:
– Mamo, czy mogłabyś na chwilę wyjść, kiedy ona przyjdzie?
– Synku, dopiero co odegnałeś demona śmierci – rzekła matka po chwili, lecz bez cienia wahania. – Jak mogłabym stanąć ci na przeszkodzie? Już idę.
Jintong położył się z powrotem, ogromnie podekscytowany i zanurzył się w tej życiodajnej woni, która nie dochodziła z zewnątrz, lecz z głębin jego pamięci. Zamknął oczy i zobaczył jej pulchną, lecz wciąż tak samo jędrną twarz, te same czarne oczy, wilgotne i uwodzicielskie, porywające męską duszę. Szła energicznie; można było ją porównać do maszerującej komety. Jej pierś, niezaznaczona upływem czasu, poruszała się niespokojnie pod barwną bawełnianą bluzką. Z powodu tarcia z ciemnoczerwonej, wystającej brodawki, niczym z małego spryskiwacza, trysnęła odrobina białej, niebieskawej cieczy i zmoczyła bluzkę.
Duchowy aromat, pochodzący z serca Jintonga i materialny aromat jej piersi zbliżały się do siebie stopniowo niczym motyle w tańcu godowym, wreszcie zderzyły się i powoli połączyły w jedno. Jintong otworzył oczy i zobaczył przed sobą Starą Jin, dokładnie taką, jaką sobie wyobrażał.
– Braciszku! – Podeszła do niego, ujęła jego zwiędłą dłoń i ze łzami w czarnych oczach powtórzyła z uczuciem: – Mój drogi braciszku, co ci jest?
Czułość tej łagodnej kobiety w jednej chwili stopiła jego serce. Wygiąwszy szyję, niczym świeżo urodzone, ślepe szczenię wpił się w jej pierś rozgorączkowanymi wargami. Stara Jin bez chwili wahania podciągnęła bluzkę i zbliżyła swoją mlekiem płynącą, wielką jak żółty melon pierś do jego twarzy. Usta szukały sutka, sutek szukał ust. Gdy już obejmował ją drżącymi wargami, ona weszła pomiędzy nie z drżeniem. Oboje wrzeli, pojękując namiętnie. Kilkanaście cienkich strumyczków strzelało mu w usta z wielką siłą i w okolicy przełyku łączyło się w słodką strugę, spływającą do pustego, pozbawionego błon śluzowych żołądka. W tej samej chwili Stara Jin poczuła, jak chorobliwe zauroczenie pięknym jak laleczka z porcelany chłopcem, które odczuwała przez te wszystkie lata, wydostaje się na światło dzienne wraz ze strumieniem mleka z jej piersi. Z oczu obojga płynęły łzy.
Wyssał jej pierś do końca, po czym zapadł w głęboki sen z brodawką w ustach. Głaszcząc czule twarz Jintonga, powoli zabrała sutek. Jego wargi poruszyły się; na pożółkłą twarz wystąpił rumieniec.
Stara Jin zauważyła Shangguan Lu stojącą w drzwiach i patrzącą na nią smutnym wzrokiem. W ogorzałej twarzy staruszki nie zobaczyła jednak ani potępienia, ani zazdrości. Było tam natomiast głębokie poczucie winy i bezgraniczna wdzięczność. Stara Jin zakryła pierś i oznajmiła zdecydowanym tonem:
– Chciałam tego, ciotko, czekałam na to całe życie. Łączą mnie z nim jakieś więzy z poprzedniego wcielenia.
– Skoro tak, szwagierko, nie będę ci dziękować – odrzekła Shangguan Lu.
Stara Jin wyjęła zwitek banknotów.
– Ciotko, wtedy źle podliczyłam, twoje butelki są warte dużo więcej, niż ci dałam.
– Obawiam się, szwagierko, że Fang nie będzie zadowolony, kiedy się dowie.
– Póki nie zabraknie mu na flaszkę, nic innego go nie obchodzi. Jestem ostatnio zajęta, mogę przychodzić tylko raz dziennie. Kiedy mnie nie ma, daj mu coś rzadkiego do jedzenia.
Dzięki pokarmowi Starej Jin Shangguan Jintong szybko wrócił do zdrowia. Niczym wąż zrzucił starą skórę, pod którą ukazała się nowa, delikatna warstwa. Przez dwa miesiące nie miał w ustach niczego poza mlekiem Starej Jin. W tych częstych momentach, gdy był bardzo głodny, wystarczyło, że pomyślał o zwykłym, ordynarnym jedzeniu, by ciemność zasnuła jego oczy, a żołądek skurczył się gwałtownie. Brwi matki, które od czasu ciężkiej choroby Jintonga wyprostowały się i wygładziły, znowu zaczynały się marszczyć. Codziennie rano stawał przed ścianą pustych butelek, jęczących na wietrze i niczym dziecko czekające na matkę albo jak zakochany w oczekiwaniu na ukochaną wpatrywał się z ogromnym niepokojem w ścieżkę wśród łąk, która wiodła aż tutaj z gwarnego, tętniącego życiem nowego miasta. Tęsknota doprowadzała go niemal do płaczu.
Pewnego dnia Jintong czekał od świtu do zmierzchu, lecz Stara Jin się nie zjawiła. Nogi mu zdrętwiały, oczy zmęczyły się od wypatrywania. Usiadł, opierając się plecami o ścianę gwiżdżących na wietrze butelek. Ich melancholijna melodia jeszcze bardziej go zasmuciła; rozpłakał się niespodziewanie.
Matka stała apatycznie, opierając się o laskę. Spoglądała na Jintonga z mieszaniną współczucia dla jego cierpień i pogardy dla jego bezsilności. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę w milczeniu, po czym weszła z powrotem do domu, postukując laską.
Następnego ranka Shangguan Jintong wziął sierp i koszyk i poszedł w stronę najbliższego rowu irygacyjnego. Na śniadanie zjadł dwa gotowane słodkie ziemniaki, wytrzeszczając przy tym oczy tak, jakby obdzierano go ze skóry. Bolał go żołądek, w gardle czuł kwas; z całej siły powstrzymywał wymioty. Szedł za zapachem dzikiej mięty. Pamiętał, że w punkcie skupu ostatnio przyjmują miętę. Kierowała nim nie tylko chęć zarobienia odrobiny pieniędzy dla rodziny – miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się jakoś zwalczyć uzależnienie od mleka Starej Jin. Brzegi rowu od połowy aż po lustro wody były zarośnięte wonnym zielem. Chłodny aromat ożywiał nastrój, oczy Jintonga zalśniły świeżym blaskiem. Oddychał głęboko, starając się napełnić płuca jak największą ilością miętowego powietrza. Wziął sierp do ręki i zabrał się do cięcia.
W ciągu piętnastu lat w obozie pracy nieźle nauczył się sztuki koszenia, toteż ścinanie porośniętych białawym meszkiem pędów szło mu bardzo szybko i sprawnie.
Mniej więcej w połowie wysokości zbocza odkrył w ziemi otwór wielkości sporej miski na ryż. Przeląkł się, lecz po chwili stwierdził z radością, że to najprawdopodobniej nora dzikiego królika. Przydałoby się go schwytać, matka na pewno by się ucieszyła. Wetknął koniec sierpa do nory i poruszał nim. Ze środka dobiegł odgłos tupotu, co oznaczało, że nora nie jest opuszczona. Jintong czekał, trzymając mocno sierp. Królik wystawił głowę; porośnięty futrem pyszczek pomału wyłaniał się na zewnątrz. Jintong machnął sierpem, lecz królik schował się z powrotem w norze i ostrze przecięło powietrze. Gdy zwierzak pokazał się znowu, Jintong poczuł, jak ostrze jego sierpa przebija małą czaszkę. Wyciągnął zwierzę na zewnątrz; tłusty królik leżał u jego stóp, drgając konwulsyjnie. Koniuszek sierpa przebił królicze oko; strużka krwi cienka jak jedwabna nić spływała po lśniącym śnieżnobiałym blaskiem ostrzu. Podobne do szklanych kulek oczy zwierzęcia zwęziły się w szparki. Jintong poczuł nagle lodowaty dreszcz. Upuścił sierp, wspiął się na brzeg i rozejrzał się na wszystkie strony niczym mały chłopczyk, który wpadł w jakieś straszne tarapaty i szuka pomocy.
Tuż za nim stała matka we własnej osobie.
– Dziecko, co ty wyprawiasz? – spytała starczym głosem.
– Mamo… – jęknął Jintong z rozpaczą. – Zabiłem królika… Biedactwo, tak strasznie żałuję! Dlaczego to zrobiłem?
Читать дальше