– Co za paskudne miejsce to wasze Północno-Wschodnie Gaomi. Same łotry i łobuzy, same dzikusy stamtąd przyjeżdżają.
– O nie, nie masz racji, ciotuniu, w jedną sieć nie złapiesz wszystkich ryb. Są tam i porządni ludzie, na ten przykład… – Urwał w pół słowa, zauważywszy na samym końcu kolejki Shangguana Jintonga, który ruszył ku niemu nieśmiało.
– Jeśli się nie mylę – rzekł Han – jesteś moim wujaszkiem!
– Ja też… cię poznaję – wyjąkał zawstydzony Jintong.
Han Papuga ujął go serdecznie za rękę i uścisnął z uczuciem.
– Nareszcie wróciłeś, wujaszku. Babcia prawie oczy wypłakała z tęsknoty za tobą.
W zbity tłum, wypełniający autobus, nie dałoby się wetknąć szpilki; niektórzy wisieli wychyleni przez okna. Han Papuga poszedł na tył i po drabince wspiął się na bagażnik. Uniósł siatkę, umocował pod nią klatkę z papugami i sięgnął w dół po torbę podawaną mu przez Jintonga. Jintong wspiął się niepewnie na dach, a Han Papuga przykrył go siatką.
– Wujaszku, chwyć się mocno tych prętów, choć tak naprawdę wcale nie musisz. Ten staruszek autobus wlecze się jak zdychająca maciora – rzekł Han Papuga.
Kierowca z papierosem w zębach i kubkiem herbaty w ręku zbliżał się leniwie do wozu.
– Papuga Han! Niezły z ciebie ptaszek! – zawołał w kierunku dachu. – Tylko pamiętaj, jak zlecisz stamtąd i zginiesz, to nie będzie moja wina!
Han Papuga rzucił mu paczkę papierosów. Kierowca złapał ją w powietrzu, zerknął na markę i wetknął papierosy do kieszeni.
– Nawet staruszek w Niebiosach nic nie poradzi na takich jak ty! – odkrzyknął.
– Lepiej ruszaj, stary, tylko mam do ciebie prośbę: mniej awarii, co?
Kierowca zamknął za sobą drzwi szoferki, wystawił głowę przez okno i oznajmił:
– Ten stary grat lada dzień rozpadnie się na kawałki. Tylko ja nim jeżdżę, nikt inny nie umiałby nim ruszyć z dworca.
Na stacji rozległa się pożegnalna muzyka, puszczona ze starej, zniszczonej taśmy. Jękliwa, charcząca melodia brzmiała, jakby oskrobywano nożami kilkadziesiąt bambusowych kijów. Młoda kontrolerka stanęła rutynowo na baczność przy swoim stanowisku, odprowadzając nienawistnym spojrzeniem pomalowany odłażącą farbą, skrzypiący ze starości autobus. Han Papuga pomachał jej i zawołał:
– Ciotuniu, następnym razem przywiozę ci twoje piękne ptaszki! Dziewczyna zignorowała go, mamrocząc do siebie:
– Piękne ptaszki? Już ja ci dam twoje piękne ptaszki!
Autobus sunął z wolna żwirową drogą do Północno-Wschodniego Gaomi. Ciągnące nieprzerwanie z naprzeciwka samochody i traktory ostrożnie wymijały pojazd; ich koła wzbijały tumany kurzu i żwiru tak gęste, że Jintong bał się otworzyć oczy.
– Wujaszku, ludzie mówią, że zostałeś niesłusznie skazany – rzekł Han Papuga, patrząc mu prosto w twarz.
– Jedni mówią, że tak, drudzy mówią inaczej – odparł Jintong.
Han Papuga podał mu papierosa, lecz Jintong odmówił. Han schował papieros z powrotem do pudełka, spojrzał współczująco na wielkie, szorstkie ręce Jintonga, a potem znowu na twarz.
– Musiało ci być bardzo ciężko – westchnął.
– Na początku było ciężko, potem się przyzwyczaiłem – odparł Jintong.
– Dużo się zmieniło przez ostatnie piętnaście lat – zauważył Han.
– Rozwiązali komunę ludową, podzielili ziemię między ludzi. Wszyscy mają co włożyć i do garnka i na grzbiet. Zburzyli stare domy w ramach planu. Babcia nie mogła wytrzymać z moją okropną babą, więc się wyprowadziła i zamieszkała w starej trójizbowej chacie tego taoisty, mistrza Mena. Jak wrócisz, będzie miała towarzystwo… – Jak… Jak się miewa? – spytał z obawą Jintong.
– Nieźle – odparł Han. – Tylko wzrok jej szwankuje, ale jest całkiem samodzielna. Wujaszku, będę z tobą szczery – boję się swojej kobiety. To babsko nie ma pojęcia o szacunku dla rodziców. Ledwie się wprowadziła, babcia odeszła. Możesz ją znać – jest córką starego Genga, który sprzedawał pastę krewetkową i tej jego wężowej żony – to nie kobieta, tylko samica węża w kobiecym ciele! Teraz staram się jak najwięcej zarobić; gdy tylko będę miał pięćdziesiąt tysięcy, wywalę ją z domu na zbity pysk!
Autobus zatrzymał się przed mostem na Rzece Wodnego Smoka. Wszyscy wysiedli. Shangguan Jintong zszedł z dachu z pomocą Hana Papugi. Zobaczył na północnym brzegu rzeki rząd nowych domów oraz nowy, duży betonowy most, niedaleko starego kamiennego. Na pustym kawałku gruntu w pobliżu mostu stały stragany z owocami, papierosami, słodyczami i innymi drobiazgami. Han Papuga pokazał nowe domy i powiedział:
– Siedzibę władz i szkołę przenieśli, a dom Simy Ku przejął Złoty Ząb, synalek Wu Deszczowej Chmury. Ten ośli pomiot urządził tam fabrykę tabletek antykoncepcyjnych. Robi też nielegalną wódkę i trutkę na szczury. Inni ludzie nic go nie obchodzą. Powąchaj tylko. – Podniósł rękę. – Czujesz ten smród, który się niesie z wiatrem?
Jintong dostrzegł wystający ponad dachami rezydencji rodu Sima wysoki blaszany komin, z którego wydobywała się kręta smuga szarozielonego dymu. To stamtąd pochodziła ta okropna mdląca woń.
– Dobrze, że babcia się wyprowadziła – ciągnął Han Papuga – bo jeszcze by się otruła tym dymem na śmierć! Najnowsze hasło brzmi: „Ośmiu Nieśmiertelnych przeprawia się przez morze, każdy robi to, co potrafi najlepiej". Żadnych klas, żadnej walki. Każdy ma w oczach takie małe pieniążki! Kupiłem na Piaszczystych Wzgórzach dwadzieścia mu nieużytków. Mam wielkie ambicje, wujaszku. Zamierzam zbudować tam fermę hodowlaną egzotycznych ptaków. W ciągu dziesięciu lat sprowadzę do Północno-Wschodniego Gaomi wszystkie rzadkie ptaki z całego świata. Będę miał wtedy sporo pieniędzy, a za pieniędzmi idą wpływy. Kiedy już będę miał i pieniądze, i wpływy, pierwsza rzecz, jaką zrobię, to postawię mojej matce i mojemu ojcu ogromny pomnik na Piaszczystych Wzgórzach.
Han Papuga, podekscytowany swoimi wielkimi planami na przyszłość, wypinał wątłą pierś jak dumny gołąb; oczy jarzyły mu się niebieskawo. Shangguan Jintong zauważył, że handlarze w pobliżu mostu w czasie krótkich przerw w pracy przyglądają się jemu oraz żywo gestykulującemu Hanowi Papudze. Znowu zaatakowało go poczucie niższości; pożałował nawet, że opuszczając obóz, nie wstąpił do zakładu tej kokietki Wei Jinzhi, żeby się ogolić i ostrzyc.
Han Papuga wyjął parę banknotów i wetknął mu do ręki.
– Wybacz, wujaszku, dużo tego nie ma, ale dopiero rozkręcam interes, muszę się liczyć z każdym groszem. Poza tym ta moja straszna baba przywiązała się sznurkiem do moich pieniędzy. Nie mogę nawet zająć się babcią tak, jak na to zasługuje. Wypruwała sobie żyły, żeby mnie wychować. Było jej okropnie ciężko. Han Papuga tego babci nie zapomni, aż się zestarzeje i wypadną mu wszystkie zęby! Niech no tylko zrealizuję swój plan, wynagrodzę jej to wszystko.
Shangguan Jintong oddał banknoty Hanowi Papudze.
– Papugo, nie mogę przyjąć tych pieniędzy…
– Za mało, prawda?
– Nie, nie o to chodzi – zawstydził się Jintong.
Han Papuga wciskał banknoty z powrotem do spotniałej dłoni Jintonga.
– Więc nie masz dobrego mniemania o swoim niewydarzonym siostrzeńcu…
– Ja? Jak mógłbym uważać kogokolwiek za niewydarzonego? Jesteś wspaniałym człowiekiem, sto razy lepszym od swojego bezużytecznego wuja…
– Ludzie nie poznali się na tobie, wujaszku. Ale ja cię znam. W rodzinie Shangguan wszyscy byli potomkami smoków i feniksów, spłodzonymi przez tygrysy i pantery. Po prostu żyliśmy w złych czasach. Wystarczy na ciebie spojrzeć – masz twarz Czyngis-chana, prędzej czy później rozwiniesz skrzydła. Idź teraz do domu, spędź z babcią parę przyjemnych dni, a potem odwiedź mnie w moim Wschodnim Centrum Ptaków. Trzeba iść do bitwy razem z braćmi i bić się jak syn u boku ojca! Nie przejmuj się tym, że Złoty Ząb tak się tu panoszy, on jest niczym króliczy ogon, duży nie urośnie. Niech ten pieprzony tyran Wu Deszczowa Chmura wyciągnie wreszcie kopyta, a synkowi zmięknie rura.
Читать дальше