– Jintong, masz już czterdzieści dwa lata – rzekła matka surowym tonem, jakim nigdy jeszcze do niego nie przemawiała – a wciąż zachowujesz się jak małe bobo, jak bezradne dzidzi! Milczałam tyle czasu, ale miarka się przebrała. Musisz wiedzieć, że nie mogę być przy tobie w nieskończoność. Kiedy matka umrze, będziesz musiał sam prowadzić dom i sam żyć. Tak dalej być nie może!
Shangguan Jintong z obrzydzeniem wytarł powalane króliczą krwią ręce o ziemię. Pod ostrzałem matczynej krytyki twarz płonęła mu ze wstydu. Był ogromnie nieszczęśliwy.
– Musisz wyjść na świat, Jintong i czegoś dokonać. To może być coś całkiem małego – powiedziała matka.
– Ale co ja mam robić? – spytał Jintong przygnębiony.
– Synu… Bądź przez chwilę mężczyzną. Weź tego królika, idź z nim do Rzeki Czarnej Wody. Tam obedrzyj go ze skóry, wypatrosz, umyj, a potem zanieś do domu i ugotuj matce. Od pół roku nie miałam mięsa w ustach. Może ci być trudno tak obdzierać go ze skóry i patroszyć, poczujesz, że to okrutne. Lecz czy ssanie mleka z kobiecej piersi przez dorosłego mężczyznę nie jest co najmniej równie bezwzględne? Mleko kobiety to jej krew. Picie go jest dziesięć razy większym okrucieństwem niż zabicie królika. Jeśli to sobie uświadomisz, będzie ci łatwiej. Poczujesz się szczęśliwy. Myśliwy nie smuci się z tego powodu, że odbiera życie, lecz cieszy się z tego. Cieszy się, ponieważ wie, że wszystkie te latające i biegające stworzenia, zamieszkujące ziemię całymi milionami, są dziełem Jahwe, który stworzył je specjalnie na potrzeby człowieka. Człowiek jest koroną stworzenia, to ludzie są duszą wszystkiego, co żyje.
Shangguan Jintong energicznie skinął głową, czując w piersi coś jakby twardniejący kawał ziemi. Jego serce, które do tej pory unosiło się niby rzęsa na powierzchni wody, zaczęło tonąć.
– Czy wiesz, dlaczego Stara Jin przestała przychodzić? – spytała matka.
Jintong spojrzał jej w oczy.
– Czy ty?…
– Tak, to ja! – potwierdziła matka. – Byłam u niej. Nie mogłam patrzeć, jak niszczy mojego syna.
– Jak mogłaś… jak mogłaś mi to zrobić?
– Powiedziałam jej tak – ciągnęła matka, nie zwracając uwagi na jego słowa – „Szwagierko, jeśli naprawdę zakochałaś się w moim synu, możesz iść z nim do łóżka, ale nie pozwolę, żebyś go karmiła swoim mlekiem".
– Ale to jej mleko uratowało mi życie! – krzyknął Jintong rozpaczliwie. – Gdyby nie to mleko, byłbym już trupem, zgniłym trupem, żarłyby mnie robaki!
– Wiem o tym doskonale. Jak mogłabym zapomnieć, że Jin cię uratowała? – Matka uderzyła laską w ziemię. – Ależ byłam głupia przez tyle lat! Teraz nareszcie rozumiem, że lepiej pozwolić dziecku umrzeć, niż wychować takie niewydarzone stworzenie, co przez całe życie wisi na czyimś cycku!
– A ona? – spytał z niepokojem Jintong. – Co ona na to?
– To dobra kobieta. Powiedziała: „Ciotko, wracaj i powiedz braciszkowi, że na kangu Starej Jin zawsze będzie poduszka dla Jintonga".
– Ale ona jest zamężną kobietą – zaprotestował Jintong, blednąc.
– Jeśli chcesz pokazać, że jesteś coś wart, jeśli chcesz dalej mienić się moim synem – rzekła matka wyzywającym, desperackim tonem – to idź do niej! Nie potrzebuję syna, który boi się dorosnąć. Potrzebny mi ktoś taki jak Sima Ku, jak Han Ptaszek, kto może i narobi mi czasem kłopotów, ale przynajmniej będzie mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, który sika na stojąco!
Mężnym krokiem przemaszerował po moście na Rzece Czarnej Wody, zamierzając, zgodnie z sugestią matki, odwiedzić Starą Jin i dzięki matczynej pomocy rozpocząć nowe, ekscytujące życie prawdziwego mężczyzny. Jednak gdy tylko znalazł się na drodze do nowego miasta, odwaga zaczęła uchodzić z niego pomału, jak powietrze z dziurawej opony. W centrum wznosiły się majestatyczne wieżowce, wyłożone barwną mozaiką, ich fasady lśniły w słońcu. Na placach budowy żółte żurawie powoli przenosiły z miejsca na miejsce ciężkie elementy; młoty pneumatyczne ogłuszały nieustannym łomotem, na rusztowaniach w pobliżu piaszczystego wału ogień elektrycznych spawarek świecił jaśniej niż słońce. Szczyt żelaznej konstrukcji ginął w siwym dymie. Oczy Jintonga błądziły bezładnie. Starał się iść według wskazówek matki, która kazała mu szukać zakładu przerobu surowców wtórnych Starej Jin w pobliżu tego zakola rzeki, gdzie przed laty rozstrzelano Simę Ku. Szedł szeroką asfaltową ulicą; po obu stronach wznosiły się nowe oraz jeszcze nieukończone budowle. Po rezydencji rodu Sima nie było śladu, „Wytwórnia Leków «Kwitnące Chiny», Spółka z o.o." została oczywiście zrównana z ziemią. Kilka ogromnych koparek ryło głębokie doły. Na miejscu, gdzie niegdyś stał kościół, wznosił się złotożółty, siedmiopiętrowy kanciasty budynek, niczym największy złoty ząb w szczęce bogacza. Lśniły wprawione w złoty mur czerwone ideogramy, każdy wielkości dorosłej owcy – wyraz potęgi i dumy oddziału Chińskiego Banku Przemysłowo-Handlowego w mieście Dalan.
Zakład Starej Jin, otoczony parkanem z gipsowych płyt, zajmował spory teren. Śmieci były posegregowane: z butelek ustawiono oślepiający Wielki Mur, potłuczone szkło usypano w kolorową górę, stare opony leżały w wysokich stertach, hałda starego plastiku przewyższała pobliski dach. W samym środku złomowiska metalu stała haubica bez kół. Kilkunastu robotników o ustach zasłoniętych ręcznikami krzątało się wokoło jak mrówki – jedni nosili opony, drudzy sortowali złom, inni ładowali ciężarówki, jeszcze inni je rozładowywali. Pod murem stał olbrzymi czarny pies, uwiązany na żelaznym łańcuchu od starego koła wodnego ze śladami czerwonej gumowej powłoki ochronnej. Wyglądał na dziesięć razy groźniejszego od zajadłych kundli z obozu pracy. Jego sierść lśniła jak nawoskowana. Przed nim leżał cały pieczony kurczak i do połowy ogryziona świńska noga. Strażnik przy głównej bramie, o włosach potarganych jak psie kudły, zamglonych oczach i pomarszczonej twarzy, na bliższy rzut oka zdradzał pewne podobieństwo do komendanta milicji w dawnej komunie Dalan. Na dziedzińcu stał duży piec do topienia plastiku, w którym właśnie topiono starą gumę; z blaszanego komina buchał czarny dym o dziwnym zapachu, okrągławe kłębki sadzy toczyły się po ziemi. Grupka handlarzy surowcami wtórnymi otaczała sporą wagę, kłócąc się ze staruszkiem, który zajmował się ważeniem towaru. Jintong poznał w nim Luana Pinga, który kiedyś sprzedawał w komunalnym sklepie. Siwowłosy mężczyzna na trójkołowcu wjechał na teren zakładu – był to Liu Daguan, dawny dyrektor urzędu poczty i telegrafu, niegdyś dumna figura, teraz zarządzał stołówką w firmie Starej Jin. Jintong był coraz bardziej podenerwowany. Firma Starej Jin okazała się dużym przedsiębiorstwem. Kwitnący handel, prawdziwy prywatny kapitał. Jintong miał nawet wątpliwości, czy dobrze trafił, lecz gdy tak stał bezradnie pośrodku dziedzińca, na drugim piętrze budynku o prostej konstrukcji otworzyło się duże okno. Stała w nim Stara Jin odziana w różowy szlafrok. Jedną ręką przytrzymywała włosy, drugą machała do Jintonga.
– Przybrany synu! – zawołała bez śladu skrępowania. – Chodź tu, na górę!
Jintongowi wydało się, że wszyscy wokoło patrzą tylko na niego. Stał zawstydzony, jakby przed chwilą rozsypał ziarno. Wszedł do budynku z opuszczoną głową. Pod ostrzałem tych wszystkich spojrzeń poczuł słabość w nogach; nie wiedział, co zrobić z rękami – czy założyć je na piersi, czy też opuścić wzdłuż ciała, a może wetknąć do kieszeni albo spleść za plecami? W końcu zdecydował się zwiesić ramiona i zgarbiony, z opuszczoną głową, szedł tak, jak nauczył się w ciągu piętnastoletniego pobytu w obozie pracy – jak zbity pies z podkulonym ogonem, pochylając głowę, lecz rozglądając się czujnie na boki. Kroczył szybko, trzymając się blisko ściany – tak chodzą złodzieje. Gdy dotarł do klatki schodowej, usłyszał głos Starej Jin, która wołała z góry:
Читать дальше