– Byłem głodny! Byłem głodny! – szlochał.
Placek upadł mu na ziemię, dwaj mężczyźni zmarszczyli brwi ze wstrętem. Jeden z nich wziął mokrą resztkę w dwa palce i przyjrzał jej się z wyrazem obrzydzenia i żalu zarazem. Ktoś z tłumu przyglądających się zajściu zasugerował:
– Nie jedz tego, młody człowieku. Zlituj się nad biedakiem!
Młody rzucił placek pod stopy staruszka.
– Pieprzyć twoją matkę, stary łobuzie, żryj, udław się na śmierć jak pies! – wrzasnął, wyciągnął pogniecioną chustkę, wytarł dłoń i odszedł wraz ze swoim towarzyszem.
Staruszek ukucnął pod murem i jął ogryzać obśliniony placek, po kawałeczku, z wolna, delektując się jego wybornym smakiem.
Sylwetka Sha Zaohua to pojawiała się, to znikała w tłumie. W naszą stronę przedzierał się śmiało mężczyzna ubrany w grubo pikowany strój robotnika naftowego, w czapce z psiej skóry na głowie. Miał blizny na obu powiekach, z dolnej wargi zwisał mu papieros. Szedł bokiem jak krab. Wszyscy przyglądali mu się z zazdrością. Promieniował samozadowoleniem, oczy mu lśniły. Jintong wreszcie go rozpoznał. Siodło czyni wierzchowca, a ubiór – człowieka, westchnął w myślach. Watowany uniform, czapka z psiej skóry – to wszystko zmieniło wioskowego łobuza Fanga Shixiana w całkiem nową osobę. Mało kto widział kiedykolwiek wcześniej ubiór robotnika naftowego, uszyty z mocnej granatowej tkaniny, tak gruby, że watolina wystawała ze szwów, wręcz promieniujący ciepłem. Niewysoki młodzieniec, przypominający czarną małpę, w podartych pikowanych portkach z watoliną wyłażącą w kroku niczym barani ogon i w pozbawionej guzików kurtce, odsłaniającej brązowawy brzuch, z fryzurą przypominająca wronie gniazdo, deptał Fangowi Shixianowi po piętach. Ludzie tłoczyli się, popychali i ocierali o siebie, usiłując w ten sposób choć trochę się rozgrzać. Pokurcz podskoczył wysoko, ściągnął Fangowi Shixianowi czapkę, wsadził ją na własną głowę, po czym zanurkował w tłumie i zaczął przemykać się między ludźmi jak chytry pies. Rozległy się okrzyki protestu popychanych i deptanych. Fang Shixian złapał się za głowę, zdębiał na chwilę, po czym wrzasnął i rzucił się w pościg za młodzieńcem. Młodziak nie biegł zbyt szybko, jakby celowo się ociągając. Fang, plując obelgami, pędził za nim, nie patrząc pod nogi, lecz na lśniącą w słońcu psią sierść na czapce. Wpadał na ludzi, którzy odpychali go z powrotem, zmieniając kierunek jego biegu. Wszyscy przyglądali się temu przedstawieniu, nawet młodzi generałowie Czerwonej Gwardii zapomnieli na chwilę o walce klas, przestali zwracać uwagę na stado odzianych w czapki „byczych demonów i wężowych duchów" i zbliżyli się do centrum wydarzeń. Młodzieniec dotarł pod bramę komunalnej walcowni stali, gdzie siedziały w kucki dziewczęta sprzedające pieczone orzeszki ziemne, co było surowo zakazane. Zachowując najwyższą czujność, były gotowe do ucieczki w każdej chwili. W pobliżu walcowni znajdował się spory staw, z którego gorąca para buchała nawet w środku zimy; płynęły do niego ciemnoczerwone ścieki. Młodzieniec zdjął czapkę i rzucił na sam środek stawu. Ludzie oniemieli, lecz po chwili rozległy się wesołe okrzyki. Czapka unosiła się na powierzchni, długo nie tonąc. Fang Shixian biegał dokoła stawu i wykrzykiwał:
– Ty przeklęty suczy synu, niech no cię tylko dostanę, a obedrę ze skóry!
Przeklęty suczy syn już dawno zniknął bez śladu. Fang Shixian wpatrywał się w swoją ukochaną czapkę, mrugając pobliźnionymi powiekami, spod których pociekły dwie strugi łez, i chodził dokoła stawu. Ktoś doradzał:
– Chłopcze, idź do domu po długi kij bambusowy, wyciągniesz ją.
– Zanim przyniesie kij, czapka już dawno będzie pod wodą – zaprotestował kto inny. – Już zaczęła tonąć.
– Niech się rozbierze i pójdzie po nią. Kto wyłowi czapkę, dla tego czapka!
Fang Shixian zląkł się. Czym prędzej ściągnął swój nowiutki uniform, rozbierając się aż do majtek. Ostrożnie wszedł do stawu. Było głęboko; szybko zanurzył się aż po ramiona. W końcu udało mu się wyłowić czapkę. W czasie gdy spojrzenia wszystkich kierowały się w stronę środka jeziora, Shangguan Jintong dostrzegł młodego pokurcza, który wyskoczył nie wiadomo skąd niczym błyskawica, złapał roboczy strój Fanga i zniknął z nim w jakiejś bocznej uliczce. Jego chuda sylwetka tylko mignęła w oddali. Kiedy Fang Shixian wyszedł na brzeg z ociekającą wodą czapką w dłoni, czekała na niego tylko para podartych butów i dziurawych skarpetek. Rozejrzał się wokoło.
– A moje ubranie? Gdzie moje ubranie?! – krzyczał, a krzyki szybko zamieniły się w głośny płacz. Gdy zrozumiał, że jego ubranie zostało ukradzione, a posłanie czapki z psiej skóry na środek jeziora było częścią planu sprytnego złodziejaszka, zakrzyknął: – O Niebiosa! Po co dalej żyć? – i z czapką w dłoniach rzucił się do wody.
Ktoś krzyczał, żeby go ratować, lecz nikt nie miał ochoty na golasa skakać do stawu. Mroźny wiatr przewiewał do szpiku kości, najmniejsza kropla wody zmieniała się w lód. Mimo że woda w stawie była ciepła, wyjść z niej przyszłoby dużo trudniej niż wejść, toteż w czasie gdy Fang Shixian walczył o życie, ludzie zajęli się wychwalaniem sprytnego planu złodziejaszka: „Genialne! Po prostu genialne!"
Matka w jednej chwili zapomniała o tym, że właśnie prowadzą ją na publiczną paradę. Ta kobieta, która wychowała całe stado córek, teściowa wielu słynnych zięciów, strąciła z głowy spiczastą czapkę i kuśtykając na maleńkich stopach, popędziła w stronę stawu.
– Ludzie! Jak możecie tak stać i patrzeć, jak człowiek ginie? – rzuciła potępiająco w stronę gapiów.
Ściągnęła bambusową miotłę z czyjegoś straganu i stanęła na śliskim brzegu stawu.
– Hej, Fang! Fang, siostrzeńcze! – wołała. – Postradałeś zmysły? Łap szybko tę miotłę, wyciągnę cię na brzeg!
Słona woda zapewne nie przypadła do gustu Fangowi Shixianowi, bo stracił ochotę na topienie się. Złapał koniec miotły i wypełzł na brzeg jak oskubany kurczak. Wargi miał sine, z trudem obracał gałkami ocznymi, nie mógł mówić. Matka zdjęła własną kurtkę i zarzuciła mu na ramiona. W matczynym ubraniu wyglądał tak komicznie, że ludzie nie wiedzieli, czy się śmiać, czy płakać.
– Siostrzeńcze, wkładaj buty i biegnij szybko do domu. Leć tak szybko, żeby się spocić, bo inaczej zamarzniesz na śmierć – nakazała matka.
Fang miał palce tak zesztywniałe z zimna, że nie był w stanie wzuć butów. Kilku ludzi, zarażonych matczyną dobrocią, rzuciło się do pomocy i poniosło go biegiem do domu; jego sztywne jak patyki nogi ciągnęły się po ziemi.
Odziana jedynie w białą koszulę z cienkiego płótna, matka stała, obejmując się ramionami i odprowadzała wzrokiem ciągniętego Fanga Shixiana. Wiele pełnych podziwu spojrzeń skierowało się w jej stronę. Shangguan Jintong miał zupełnie inne odczucia co do postępku matki. Pamiętał doskonale, że był to ten sam Fang Shixian, który rok wcześniej kierował wioskową strażą ochrony zbiorów. Codziennie, gdy kończył się dzień pracy, stał przy wejściu do wioski i przeszukiwał koszyki i kieszenie wszystkich członków komuny. Pewnego dnia matka, wracając z pola, podniosła z drogi jeden słodki ziemniak i włożyła do swojego koszyka. Fang Shixian znalazł go i oskarżył ją o kradzież. Matka wyparła się, a ten drań spoliczkował ją dwa razy tak mocno, że pociekła jej krew z nosa. Krew lała się na białą koszulę, tę samą, którą miała na sobie w tej chwili. Komu by przeszkadzała śmierć tego próżniaka, który zadzierał nosa tylko dlatego, że zakwalifikowano go jako biednego chłopa? Uczucie, jakiego Jintong doznał w stosunku do matki, graniczyło z nienawiścią.
Читать дальше