Matka zaczęła wypytywać Jintonga o życie w gospodarstwie przez ostatni rok, a on opowiedział jej wszystko ze szczegółami, w tym o zbliżeniu z Long Qingping, śmierci Shangguan Qiudi, śmierci Lu Lirena i zmianie nazwiska przez Shangguan Pandi.
Matka długo milczała, aż księżyc wspiął się na nieboskłon od wschodu; jego blask oświetlił podwórze i wpadł przez okno do izby.
– Nie zrobiłeś nic złego, synu – powiedziała wreszcie. – Dusza tej panny Long odnalazła spokój. Przyjmiemy ją do rodziny Shangguan. Kiedy nadejdą lepsze czasy, przeniesiemy tutaj jej szczątki, razem ze szczątkami twojej Siódmej Siostry.
Matka zaniosła na kang kiwającego się z senności Hana Papużkę.
– Kiedyś w rodzinie Shangguan było nas tyle, co owiec w zagrodzie – powiedziała. – Już tylko parę zostało…
– A Ósma Siostra, mamo? – wyjąkał Jintong.
Matka westchnęła i popatrzyła na niego wstydliwie, jakby prosząc o wybaczenie.
Dwudziestoletnia Shangguan Yunü wciąż miała naturę dziewczynki, nieśmiałej, wystraszonej małej dziewczynki. Od urodzenia żyła jak poczwarka w kokonie, wiecznie obawiając się, że sprawia kłopot rodzinie.
Pewnego wieczoru, w czasie pochmurnego, deszczowego lata, Yunü ze smutkiem nasłuchiwała krztuszenia się wymiotującej matki. Grzmot przetaczał się gdzieś w oddali, wiatr szumiał wśród liści, drażniąca, przypalona woń błyskawic unosiła się w powietrzu. Żaden dźwięk nie był w stanie zagłuszyć odgłosów torsji, żadna woń nie mogła zamaskować odoru wymiocin. Chlupot ziarenek grochu wpadających do wody ranił Yunü prosto w serce. Marzyła, by odgłosy te wreszcie zamilkły, a zarazem pragnęła, by rozbrzmiewały wiecznie. Brzydziła się woni soków żołądkowych, zmieszanych z krwią, lecz jednocześnie była za nią wdzięczna. Gdy matka rozcierała groch w moździerzu do czosnku, „ping-ping, pa-pa", Yunü czuła się tak, jakby rozgniatano na miazgę jej serce. Kiedy matka wręczyła jej miskę roztartego na pastę grochu o surowej, zimnej woni, ślepe oczy Ósmej Siostry wypełniły się łzami. Piękne usta drżały z każdym kęsem; z każdym kęsem płynął nowy strumień łez. Dziesięć tysięcy słów nie starczyłoby na opisanie jej wdzięczności, lecz nie była w stanie wypowiedzieć ani jednego.
W zeszłym roku, rankiem siódmego dnia siódmego miesiąca, gdy matka wybierała się do młyna, Shangguan Yunü nagle spytała:
– Mamo, jak wyglądasz?
Wyciągając ku niej swoje białe jak cebula ręce, poprosiła:
– Pozwól mi dotknąć swojej twarzy, mamo…
– Moja głupiutka dziewczynko… – westchnęła matka. – Biedactwo, skąd takie pomysły?
Matka zbliżyła twarz do Ósmej Siostry i pozwoliła jej badać ją miękkimi, jakby bezkostnymi palcami. Poczuła wilgotną, zimną woń.
– Idź umyć ręce, Yunü. W beczce jest woda.
Kiedy matka wyszła, Ósma Siostra zeszła z kangu. Usłyszała, jak Han Papużka podśpiewuje coś wesoło w swojej kołysce na drzewie, słyszała też ćwierkanie ptaków, odgłosy ślimaków sunących po pniach i plujących śluzem, jaskółek budujących gniazda pod okapem. Czując świeży zapach wody, podążyła w kierunku beczki. Schyliła się; w wodzie ukazało się odbicie jej pięknej twarzy – w tym samym miejscu Jintong widywał kiedyś obraz Nataszy, lecz Ósma Siostra nie mogła zobaczyć własnego odbicia. Niewielu dane było oglądać twarz tej córki rodziny Shangguan. Miała długi nos, jasną skórę, miękkie złote włosy, smukłą łabędzią szyję. Czując dotyk chłodnej wody na czubku nosa, a potem na wargach, zanurzyła w beczce całą głowę. Gdy chłodna woda wdarła się do jej nozdrzy, oprzytomniała nagle i wyprostowała się. W uszach jej dzwoniło, kręciło ją w nosie. Usłyszała dwa głośne pyknięcia – to odblokowały się zalane uszy, dotarł do nich świergot papużek i gaworzenie Hana Papużki, który nawoływał swoją Ósmą Ciotkę. Zbliżyła się do drzewa, pogłaskała Papużkę po zasmarkanej buzi i w milczeniu skierowała się w stronę bramy.
Matka otarła łzy wierzchem dłoni i powiedziała cicho:
– Twoja Ósma Siostra odeszła, ponieważ nie chciała być dla mnie ciężarem… Król Smoków zesłał naszej rodzinie swoją własną córkę. Kiedy jej czas się wypełnił, powróciła do Wschodniego Oceanu, gdzie żyje teraz jako Córka Smoka…
Shangguan Jintong chciał jakoś pocieszyć matkę, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów. Zakasłał głośno, by zagłuszyć rozpacz wzbierającą w sercu.
Rozległo się pukanie do drzwi. Matka drgnęła i czym prędzej schowała moździerz z grochem.
– Jintong, idź otworzyć. Zobacz, kto to.
Jintong otworzył główną bramę. Stanęła przed nim spotkana na promie kobieta z lutnią.
– Nazywasz się Jintong? – spytała cienkim głosem, podobnym do brzęczenia komara.
Shangguan Xiangdi wróciła.
Po pięciu latach, pewnego zimowego poranka, Xiangdi wstała z kangu we wschodniej izbie, gdzie czekała na śmierć. Nawrót ciężkiej choroby spowodował, że z jej przegniłego nosa pozostały tylko dwa czarne otwory; choroba zaatakowała także obie gałki oczne. Jej gęste czarne włosy wypadły niemal do końca; zwiędłą, łysą czaszkę porastały gdzieniegdzie potargane, rdzawe kępki. Po omacku zbliżyła się do szafy, wspięła się na stołek i zdjęła z góry pipę z dziurawym pudłem rezonansowym, po czym wyszła z nią na podwórze. Ciepłe promienie oświetliły jej gnijące ciało. Zwróciła oczy ku słońcu; z obu otworów wyciekło nieco przypominającego brudną wodę płynu. Matka, która wyplatała maty dla brygady produkcyjnej, podniosła się i spytała z troską:
– Xiangdi, moje biedne dziecko, co ty tutaj robisz?
Xiangdi usiadła skulona pod murem, wyciągając przed siebie pokryte łuskowatą skórą nogi; miała odsłonięte podbrzusze, lecz nie odczuwała już ani wstydu, ani chłodu. Matka popędziła do domu i przyniosła koc, którym przykryła nogi córki.
– Moja córeczka… Przez całe życie tylko…
Matka otarła wszystkie łzy i zabrała się z powrotem do wyplatania mat.
Z daleka dobiegało skandowanie uczniów z podstawówki:
– Zwalczymy, zwalczymy, zwalczymy wrogów klasowych! Przeprowadzimy do końca Wielką Proletariacką Rewolucję Kulturalną!
Ochrypłe slogany rozbrzmiewały echem po ulicach i zaułkach, dziecinne rysunki kolorową kredą i błędnie napisane, lecz płomienne hasła widniały na murach wszystkich domostw.
Xiangdi zachichotała.
– Mamo, spałam z dziesięcioma tysiącami mężczyzn – powiedziała zduszonym głosem. – Zarobiłam mnóstwo pieniędzy, które wymieniałam na złoto i drogie kamienie. Wystarczyłoby wam na godziwe życie. – Potarła dłonią zaokrąglone pudło rezonansowe i pokazała otwór wybity przez urzędnika. – Wszystko było tu, w środku. Spójrz, mamo, na tę wielką perłę, świecącą w nocy. Dostałam ją od japońskiego kupca. Jeśli przyczepisz ją sobie do czapki i wyjdziesz wieczorem, latarnia nie będzie ci potrzebna… Za to tygrysie oko dałam dziesięć pierścionków i mały rubin… Tę parę złotych bransolet dostałam od starego pana Xionga, z którym straciłam dziewictwo… – Xiangdi wyciągała z głębin pamięci wszystkie swoje skarby, jeden po drugim, nie przestając opowiadać. – Nie masz się o co martwić, mamo, z tym wszystkim… Za ten szmaragd możesz kupić co najmniej tysiąc funtów mąki, a ten naszyjnik jest wart przynajmniej tyle, co osioł… Tamtego dnia, mamo, kiedy zeszłam do piekieł, złożyłam sobie przysięgę… To przecież bez znaczenia, czy sprzedam się raz, czy dziesięć tysięcy razy, ważne, żeby moje siostry miały dobre życie. Dlatego poświęciłam swoje ciało, swoją skórę i kości… Gdziekolwiek szłam, zawsze zabierałam tę lutnię ze sobą. Ten amulet na szyję kazałam zrobić specjalnie dla Jintonga. Pilnuj, żeby go nosił, przyniesie mu długowieczność… Mamo… Schowaj dobrze te kosztowności, ukryj przed złodziejami i żeby ci ze Związku Biednych Chłopów ich nie zabrali… To wszystko pot i krew twojej córki… Schowasz je dobrze, mamo?
Читать дальше