Obejmując pień drzewa, Shangguan Jintong oparł skołataną głowę o szorstką korę.
Długa wiosna wreszcie miała się ku końcowi. Proso dojrzewało; gospodarstwo przeżywało ostatnie dni głodu. Żeby wzmocnić siły robotników, potrzebne do sprawnego przeprowadzenia żniw, władze przysłały partię placków fasolowych, po cztery liangi na głowę. Podobnie jak Huo Lina, która zmarła, zjadłszy zbyt dużo grzybów, Qiao Qisha pożegnała się z tym światem na skutek przejedzenia plackami – jej brzuch po śmierci był napęczniały i wielki jak beczka.
Ludzie ustawili się w długiej kolejce. Wydzielaniem racji zajmował się Zhang Ospowaty i kucharz. Qiao Qisha stała przed Jintongiem z pojemniczkiem na ryż w dłoni. Jintong zauważył, że Zhang mrugnął do niej, nakładając porcję, lecz zapach jedzenia odurzył go tak mocno, że nie przyjrzał się uważnie. Niczym głodne wilki robotnicy awanturowali się z kucharzem o równą wielkość racji, a Shangguan Jintong odniósł niejasne wrażenie, że Zhang Ospowaty okazał Qiao Qisha specjalne względy. Posmutniał. Według poleceń kierownictwa cztery liangi miały wystarczyć robotnikom na dwa dni, lecz oni do wieczora zjedli wszystko do ostatniego okruszka. Przez całą noc biegali do studni i pili zimną wodę. Suche fasolowe placki pęczniały w żołądkach; Shangguan Jintong doświadczył dawno zapomnianego uczucia sytości. Nieustannie bekał i puszczał wiatry, gazy opuszczające jego ciało z obu końców miały woń fasoli. Następnego ranka ustawiła się kolejka do toalety. U wygłodniałych ludzi suszone placki fasolowe spowodowały przeciążenie układu pokarmowego.
Nikt nie wiedział, ile placków zjadła Qiao Qisha, oprócz Zhanga Ospowatego, który oczywiście nic nie mówił. Shangguan Jintong też nie chciał psuć reputacji swojej nieszczęśliwie zmarłej Siódmej Siostry. Doszedł do wniosku, że prędzej czy później wszyscy i tak umrą z przejedzenia albo z głodu, więc nie ma się nad czym zastanawiać.
Ponieważ przyczyna śmierci była oczywista, nie wszczęto żadnego śledztwa. Przy upalnej pogodzie zwłoki nie mogły długo czekać, więc wydano polecenie szybkiego urządzenia pogrzebu. Nie było ani trumny, ani konduktu pogrzebowego. Kobiety prawicowcy wyszukały kilka nieco ładniejszych ubrań zmarłej, chcąc ją przebrać, lecz na widok jej napęczniałego brzucha i paskudnie cuchnącej piany na ustach wycofały się. Mężczyźni prawicowcy zawinęli ciało w płachtę brezentu, znalezioną w brygadzie traktorzystów, związali brezent drutem z obu końców, załadowali zwłoki na wózek i zaciągnęli na zarośnięty wysoką trawą spłachetek ziemi na wschodnim skraju cmentarzyska broni. Tam wykopali dół, włożyli do niego ciało i usypali kopiec. Qiao Qisha spoczęła tuż obok Huo Lina. Za ich grobami wcześniej pogrzebano szkielet Long Qingping – z wyjątkiem czaszki zabranej przez lekarza sądowego.
O zmierzchu Shangguan Jintong przekroczył próg domostwa, w którym nie był już od roku. W kołysce podwieszonej pod sterkulią, osłoniętej przed słońcem i deszczem daszkiem z impregnowanej tkaniny i zniszczonej plastikowej folii, zobaczył syna Shangguan Laidi i Hana Ptaszka. Chłopczyk stał wyprostowany, trzymając się brzegu kołyski. Był ciemnoskóry i chudy, lecz w tamtych czasach uchodził za bardzo krzepkie i zdrowe dziecko.
– Kto ty jesteś? – spytał Shangguan Jintong, odkładając na ziemię rulon pościeli.
Chłopczyk mrugnął czarnymi oczkami, podobnymi do ziarenek fasoli i przyglądał mu się zdumiony.
– Nie znasz mnie? – spytał Jintong. – Jestem twoim wujaszkiem.
– Baba… jaojao… – gaworzył malec niewyraźnie; po spiczastym podbródku ciekła mu ślina.
Jintong usiadł w progu i czekał na powrót matki. Była to jego pierwsza wizyta w rodzinnym domu, odkąd wysłano go do gospodarstwa. Nie musiał tam wracać. Na samą myśl o tysiącach mu prosa ogarniała go złość. Tuż przed zbiorami, po których robotnicy mogliby wreszcie najeść się do syta, zredukowano go razem z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi. Po paru dniach jego rozżalenie straciło sens – zanim prawicowcy z brygady traktorzystów zdążyli wyjechać na pole czerwonymi kombajnami, burza gradowa bezlitośnie wbiła całe dojrzałe proso w błoto.
Chłopczyk szybko przestał zwracać uwagę na siedzącego w progu Jintonga. Kilka szmaragdowych papużek sfrunęło z drzewa i otoczyło kołyskę. Malec wodził za nimi spojrzeniem roziskrzonych oczu. Nie był ani trochę wystraszony, gdy kilka ptaszków przycupnęło na brzegu kołyski; parę nawet przysiadło mu na ramionach i zakrzywionymi dziobkami skubało go w uszy. Skrzeczały ochryple, a chłopczyk próbował naśladować ich głosy.
Shangguan Jintong popadł w odrętwienie, oczy same mu się zamykały. Wspominał niedawną przeprawę łodzią przez rzekę i zdumione spojrzenie przewoźnika Huanga Laowana. Ponieważ kamienny most na Rzece Wodnego Smoka porwała zeszłoroczna powódź, komuna ludowa zorganizowała przewozy promowe. Razem z Jintongiem na łódź wsiadł młody żołnierz. Był ogromnie gadatliwy i mówił z południowym akcentem. Machał Huangowi przed nosem jakimś papierem i ponaglał go:
– Dziadku, niechże pan wreszcie rusza, w tym telegramie jest mój rozkaz, w południe mam być z powrotem w jednostce! W dzisiejszych czasach rozkazy obalają góry!
W zetknięciu z rozgorączkowanym żołnierzem Huang Laowan zachowywał kamienny spokój. Wzruszył ramionami i niczym kormoran przysiadł na dziobie łodzi, patrząc na fale. Po chwili nadeszło dwóch urzędników komunalnych, wracających ze spotkania w mieście. Wskoczyli na prom i usiedli naprzeciwko siebie, po dwu stronach łodzi.
– Stary Huangu, ruszaj już – ponaglił jeden z nich. – Musimy jak najszybciej przekazać we wsi klimat naszego zebrania!
– Zaraz, zaraz. Czekam jeszcze na kogoś – wymamrotał Huang. Wskoczyła na łódź, trzymając w objęciach lutnię pipa i usiadła na przeciwko Jintonga.
Puder i róż na twarzy kobiety nie zdołały ukryć przywiędłej, żółtawej cery. Urzędnicy przyglądali jej się bezceremonialnie.
– Z której wioski pani jest? – spytał jeden z nich protekcjonalnym tonem.
Podniosła głowę i spojrzała na pytającego. Jej ponure czarne oczy, które do tej pory spoglądały w dół, zalśniły dzikim, nienawistnym blaskiem, aż Jintonga przeszły ciarki. Poczuł w jej zmęczonym spojrzeniu siłę, która pozwala jej zdobyć każdego mężczyznę, lecz nie pozwala stać się niczyją zdobyczą. Miała obwisłą twarz i bardzo pomarszczoną szyję. Shangguan Jintong zauważył jednak jej szczupłe palce i lśniące wypolerowane paznokcie, świadczące o tym, że w rzeczywistości jest młodsza, niż można by sądzić po twarzy i szyi. Spoglądając na urzędnika, tuliła instrument do piersi, jakby to było niemowlę.
Huang Laowan stanął na rufie i długim bambusowym drągiem odepchnął się od dna, spychając łódź z płycizny. Pracując dalej drągiem, skierował prom na rzekę, wzbudzając pieniste fale. Prom sunął po wodzie niczym ogromna ryba. Jaskółki podfruwały tuż nad falami, wokół rozchodziła się zimna woń wodorostów. Pasażerowie siedzieli w milczeniu. W końcu urzędnik, który wcześniej tyle mówił, nie wytrzymał i zapytał Jintonga:
– To ty jesteś ten… od Shangguanów? – zapytał.
Shangguan Jintong spojrzał na niego z zimną obojętnością, domyślając się, jak brzmi przemilczane przez urzędnika słowo.
– Tak, jestem Shangguan Jintong, bękart – odrzekł tonem zdradzającym, że przywykł do odpowiadania na to pytanie.
Ta bezpośrednia i skromna odpowiedź stanęła w jaskrawej opozycji do pełnej wyższości postawy, charakterystycznej dla wszystkich, którzy żyli z państwowej pensji. Urzędnik zaniepokoił się, dostrzegając w niej wyraźny podtekst walki klas.
Читать дальше