Umyślnie unikał spojrzeń Shangguana Jintonga. Wpatrując się w bambusowy drąg w rękach przewoźnika, powiedział:
– Podobno ci tajni amerykańscy i czangkajszekowscy agenci przeważnie są z Północno-Wschodniego Gaomi – to ci, którzy trzymali z Simą Ku. Cała ta banda o rękach splamionych krwią ludu tu właśnie była szkolona przez amerykańskiego konsultanta. Huang Laowan, zgadniesz, kto był tym konsultantem? Nie zgadniesz, co? Na pewno go spotkałeś. To ten, co pomagał Simie Ku terroryzować całe Północno-Wschodnie Gaomi. Ten co puszczał filmy, Babbitt! Słyszałem, że jego pieprzona żonka, Shangguan Niandi, urządzała dla tych najeźdźców agentów całe przyjęcia, każdy dostał od niej parę haftowanych wkładek do butów…
Kobieta z lutnią zerknęła po kryjomu na Jintonga. Czuł na sobie jej badawcze spojrzenie i zauważył, że palce trzymające opływowe pudło rezonansowe drżą.
Urzędnik z komuny trajkotał dalej:
– Drogi chłopcze – zwrócił się do młodzieńca w mundurze – wy, żołnierze, macie teraz okazję, by się wykazać. Jeśli uda ci się złapać takiego agenta, od razu staniesz się kimś!
Żołnierz zamachał telegramem i rzekł:
– Wiedziałem, że coś się szykuje. Dlatego odłożyłem ślub i wracam natychmiast do jednostki.
Kiedy łódka dobijała do brzegu, pierwszy wyskoczył żołnierz. Kobieta z lutnią pipa rozglądała się z wahaniem, jakby chciała szepnąć coś Jintongowi.
– Pani pójdzie z nami do komuny – zwrócił się do niej urzędnik surowym tonem.
– Po co? Po co mam tam iść? – spytała nerwowo.
Urzędnik wyrwał jej instrument z rąk, potrząsnął. Coś grzechotało w środku. Jego mała twarz poczerwieniała; krzywy nos zaczął się wiercić jak robak.
– Nadajnik! – wykrzyknął drżącym z emocji głosem. – A jak nie nadajnik, to pistolet!
Kobieta rzuciła się na niego, żeby zabrać mu lutnię, lecz on zrobił zręczny unik; jej ręce chwyciły powietrze.
– Oddaj! – zażądała.
– Oddaj? – Uśmiechnął się chytrze. – A co jest w tam środku?
– Kobiecy drobiazg – odpowiedziała wymijająco.
– Kobiecy drobiazg? A po cóż to chować kobiece drobiazgi w takim miejscu? Proszę ze mną do komuny, obywatelko.
Na zwiędłej twarzy kobiety pojawiła się wściekłość.
– Oddaj mi to, synku, grzecznie proszę. Zastraszanie biednych ludzi, wyłudzenia, nieraz już widziałam takie sztuczki!
– Czym się pani zajmuje? – zapytał urzędnik nieco zbity z tropu.
– Nie twoja sprawa, czym się zajmuję. Oddaj instrument!
– Nie mogę tego zrobić. Bardzo proszę udać się z nami do komuny.
– W biały dzień napadać człowieka! Nawet japońskie diabły były lepsze od was!
Urzędnik zerwał się i popędził w stronę dyrekcji komuny, która mieściła się w starym domu rodziny Sima.
– Złodziej! Łobuz! Pluskwa! – krzyczała kobieta i nie mając innego wyjścia, pobiegła za nim.
Jintong poczuł, że kobieta z lutnią musi mieć jakiś związek z rodziną Shangguan. Zrobił w myślach szybki przegląd wszystkich swoich sióstr. Shangguan Laidi nie żyła. Shangguan Zhaodi zginęła. Shangguan Lingdi rozstała się z tym światem. Shangguan Qiudi umarła. Shangguan Niandi także z pewnością zginęła, mimo że nie znaleziono jej ciała. Shangguan Pandi zamieniła się w Ma Ruilian, więc można było ją uznać za martwą. Zostały mu tylko Shangguan Xiangdi i Shangguan Yunü. Kobieta miała żółte zęby, dużą głowę, a gdy krzyczała, jej usta wykrzywiały się złowrogo, kącikami w dół. Oczy lśniły zielonym blaskiem jak u kocicy broniącej młodych. To musiała być Shangguan Xiangdi, ta, która sprzedała swoje ciało, Czwarta Siostra, co poświęciła tak wiele dla rodziny Shangguan. Ciekawe, co kryło się wewnątrz lutni?
To pytanie nie dawało mu spokoju. Nagle na podwórze wbiegła matka. Była wychudzona, została z niej tylko skóra i kości. Jintong usłyszał, jak rygluje główną bramę, po czym zobaczył ją wchodzącą przez boczne skrzydło, poruszającą się sztywno jak figurka z tektury. Zawołał ją, łzy pociekły mu po policzkach. Matka była wyraźnie zaskoczona, lecz milczała. Zakryła usta ręką i popędziła na podwórze. Podbiegła do drewnianej balii, pełnej czystej wody, stojącej pod brzoskwiniowym drzewem, uklękła, przytrzymując się rękami krawędzi, wyciągnęła szyję, otwarła usta i zaczęła wymiotować. Garść suchych ziaren grochu z pluskiem wpadła do wody, chlapiąc wokoło. Matka przez kilka minut chwytała powietrze, po czym podniosła głowę i spojrzała na syna załzawionymi oczyma. Wypowiedziawszy kilka niezrozumiałych słów, schyliła się i zwymiotowała jeszcze raz. Kolejne porcje grochu zmieszanego z gęstą treścią żołądkową powpadały do wody w misie. Wreszcie matka przestała wymiotować i sięgnęła ręką do misy. Wyławiała z wody ziarna grochu, oglądając je uważnie, z zadowolonym wyrazem twarzy. Wreszcie podeszła do swojego wysokiego, lecz cherlawego syna i chwyciła go w objęcia.
– Synku, czemu nie odwiedzałeś mnie tyle czasu? To tylko dziesięć li drogi! – rzekła z wyrzutem. – Wkrótce po twoim odejściu – ciągnęła, nie czekając na jego odpowiedź – matka znalazła sobie pracę. Pracuję we młynie, tym wiatraku u Simów. Skrzydła się połamały, więc miele się ręcznie, Du Wendou załatwił mi tę robotę. Za jeden dzień dostaję pół funta suszonych słodkich ziemniaków. Gdyby nie ta praca, już by nie było ani mnie, ani Papużki.
Shangguan Jintong już wiedział, że syn Hana Ptaszka ma na imię Papuga. Papużka gaworzył i marudził w swojej kołysce.
– Idź i przynieś go tu, matka zrobi wam coś do zjedzenia.
Matka wypłukała wyłowiony z misy groch kilka razy czystą wodą i wrzuciła do miseczki. Miska była prawie pełna. Czując na sobie jego zdumione spojrzenie, powiedziała:
– Synu, matka robi to, bo musi. Nie gardź mną… Popełniłam w swoim życiu mnóstwo głupstw, ale kraść zaczęłam dopiero teraz…
Jintong oparł swoją porośniętą miękkimi włosami głowę na matczynym ramieniu.
– Nie mów tak, mamo – rzekł z bólem. – To nie jest kradzież. A nawet jeśli to kradzież, to na świecie jest mnóstwo rzeczy godnych sto razy większej pogardy.
Matka wyciągnęła spod pieca moździerz do rozgniatania czosnku i roztłukła groch, po czym dodała zimnej wody i rozmieszała na pastę.
– Jedz, dziecko – powiedziała, podając mu miskę. – Nie rozpalam w piecu, bo zaraz by się tu zlecieli urzędnicy. Nie mogę na to pozwolić.
Jintong wziął miskę z rąk matki; miał gulę w gardle. Matka karmiła Hana Papużkę poobgryzaną drewnianą łyżeczką; malec siedział grzeczniutko na ławie i jadł ze smakiem.
– Brzydzisz się – rzekła matka przepraszającym tonem, patrząc na syna.
– Nie, mamo, wcale nie – zaprzeczył Jintong; łzy kapały mu prosto do miski.
Siorbiąc, pochłonął grochowy kleik w ciągu paru sekund. Poczuł w ustach krwisty posmak – domyślał się, że to krew z żołądka i przełyku jego matki.
– Jak wpadłaś na ten pomysł, mamo? – zapytał Jintong smutno, patrząc na jej siwą, lekko trzęsącą się głowę.
– Najpierw chowałam wszystko w skarpetce, ale przyłapali mnie i upokorzyli jak psa. A potem zaczęli jeść. Raz zwymiotowałam na podwórku, padał straszny deszcz, więc zostawiłam wszystko na ziemi. Rano zobaczyłam, że Han Papużka zbiera to i zjada. Sama zjadłam parę ziaren i tak wpadłam na ten pomysł. Pierwszy raz musiałam wsadzić sobie pałeczkę do gardła. Ten smak… Ale przyzwyczaiłam się. Teraz wystarczy, że się schylę. Mój żołądek jest workiem na ziarno…
Читать дальше