– Bzdury.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Bo świat to nie tylko ta wasza Drogheda! O rany, ta dziura doprowadza mnie szaleństwa!
Meggie westchnęła.
– Wierz mi, Justyno, przyjdzie czas, że zatęsknisz za Droghedą.
– Dane też?
Nie patrząc na córkę, Meggie wzięła torbę ze stołu.
– Spóźnimy się. Madame Rocher powiedział, że pokaz jest o drugiej. Jeśli chcesz kupić te sukienki przed wyjazdem, musimy się pospieszyć.
– Powinnam wiedzieć, kiedy posuwam się za daleko – rzuciła Justyna z uśmiechem.
W salonie Germaine Rocher przyglądała się modelkom prezentującym stroje.
– Podoba mi się ta pomarańczowa. Co o niej myślisz? – spytała Justyna.
– Nie do twoich włosów. Radzę ci zdecydować się na odcienie szarości.
– E tam! Uważam, że pomarańczowy doskonale pasuje do moich włosów. W szarym wyglądam jak mysz przywleczona przez kota, jakaś zabłocona i na wpół zgniła. Czasy się zmieniają, mamo. Rude dobrze wygląda nie tylko w białym, szarym, czarnym, szmaragdowym czy też w tym okropny kolorze który ty stale nosisz. Co to jest? Popielaty róż? To staroświeckie!
– Jeśli chodzi o mój kolor, to trafiłaś – powiedziała Meggie. Popatrzyła na córkę. – Naprawdę jesteś potworna – dodała krzywiąc się, choć nie bez czułości.
– Wezmę pomarańczową, szkarłatną, tę w purpurowy wzorek, butelkową zieleń, tamten wiśniowy kostium…
Meggie siedziała nie wiedząc: śmiać się czy płakać. Co zrobić z taką dziewczyną jak Justyna?
Trzy dni później „Himalaje” odpływały z portu Darling. Był to piękny, stary statek w bardzo dobrym stanie, zbudowany w czasach, gdy nikomu się nie spieszyło i było rzeczą normalną, że do Anglii płynęło się cztery tygodnie przez Kanał Sueski, a pięć dookoła Przylądka Dobrej Nadziei.
– Ale fajnie! – śmiałą się Justyna. – Całą drużyna piłkarska płynie pierwszą klasą. Nie będę się nudziła, chłopcy są fantastyczni.
– To chyba dobrze, że uparłam się przy pierwszej klasie?
– Chyba tak.
– Justyno, jak ty mnie denerwujesz! Zawsze mnie denerwowałaś! – przerwała jej Meggie szorstko, rozgniewana tym brakiem wdzięczności, jak sądziła. Smarkula przynajmniej przy pożegnaniu mogła udawać, że żal jej wyjeżdżać. – Jesteś uparta, gruboskórna i samowolna! Doprowadzasz mnie do pasji!
Justyna nie odpowiedziała, odwróciła głowę, jakby wolała usłyszeć sygnał dla żegnających do opuszczenia statku, niż to, co mówiła matka. Opanowała drżenie warg i przywołała wesoły uśmiech.
– Wiem,,, że doprowadzam cię do pasji – powiedziała wesoło patrząc w oczy matce. – Nie przejmuj się. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Zawsze mówiłaś, że wrodziłam się w ojca.
Uścisnęły się nieśmiało i Meggie zeszła na ląd, zadowolona, że może wtopić się w tłum żegnających. Justyna wyszła na górny pokład i stanęła przy balustradzie, trzymając w rękach zwinięte kolorowe wstążki. Daleko w dole, na nadbrzeżu, drobna postać w popielatoróżowej sukience i kapeluszu podeszła do wyznaczonego miejsca i stanęła osłaniając oczy przed słońcem. Coś w sylwetce Meggie kazało pomyśleć Justynie o jej wieku, zbliżającej się pięćdziesiątce. Pomachały do siebie w tej samej chwili i Justyna rzuciła pierwszą wstążką. Meggie zręcznie złapała drugi koniec i tak załopotały na wietrze kolejno czerwona, niebieska, żółta, różowa, zielona, pomarańczowa.
Drużynę piłkarską żegnała orkiestra kobziarzy. Powiewały chorągiewki, wiatr wydymał kraciaste spódniczki, piszczały kobzy staroświecką melodię „Nadeszła godzina”. Pasażerowie, na ogół ludzie młodzi, stali ściśnięci przy balustradzie, trzymając kurczowo końce wstążek, na nadbrzeżu setki ludzi patrzyło do góry na twarze tych, co odpływali daleko, na drugą półkulę, by zobaczyć, jak wygląda prawdziwa cywilizacja. Tam będą mieszkać, pracować, niektórzy wrócą po paru latach, inni nie wrócą wcale.
Srebrzystobiałe obłoki wyglądały jak porwana wata, którą rozdmuchiwał po niebie porywisty australijski wiatr. Słońce grzało w głowy i plecy ludzi wiszących przy burtach, mnóstwo łopoczących na wietrze wstążek łączyło statek z brzegiem. Nagle pojawiła się szpara między burtą a drewnianą konstrukcją nadbrzeża. Powietrze wypełniły krzyki i płacz. Jedna po drugiej wstążki rwały się, trzepotały na wietrze i miękko opadały, by na powierzchni wody utworzyć splątaną sieć, obok skórek pomarańczy i meduz.
Justyna trwała przy balustradzie, dopóki nadbrzeże nie zmieniło się w kilka ostrych kresek i różowych punkcików. Holowniki obróciły „Himalaje” i wyprowadziły pod przęsłami mostu na środek wspaniale lśniącej w słońcu wody.
Było to całkiem inne uczucie niż wycieczka promem do Manly, chociaż płynęli tą samą trasą obok Neutral Bay i Rose Bay, i Cremone, i Vauclause. Tym razem wychodzili na pełne morze między groźnymi kilfami u wejścia do zatoki, o które rozbijały się wielkie wachlarze piany. Dwanaście tysięcy mil – na drugi koniec świata. Niezależnie jednak od tego, czy wrócą czy nie, nie odnajdą już swego miejsca ani tu, ani tam, poznali bowiem dwa różne kontynenty i posmakowali dwóch odmiennych stylów życia.
Justyna odkryła, że dla ludzi z pieniędzmi Londyn jest czarującym miastem. Nie dla niej ubogie życie na obrzeżach dzielnicy Earl's Court, zwanej Doliną Kangurów, jako że mieszkali tam Australijczycy. Nie dla niej los przeciętnego Australijczyka, gnieżdżącego się w schronisku młodzieżowym, pracującego za grosze gdzieś w biurze, szkole lub w szpitalu, trzęsącego się z zimna nad małym grzejnikiem w zimnym, wilgotnym pokoju. Justyna mogła sobie pozwolić na mieszkanko z centralnym ogrzewaniem w Kensington, niedaleko Knightsbridge, gdzie było wiele takich mieszkań, przerobionych swego czasu z garaży czy stajen. Czekało też na nią miejsce w trupie Ckyde'a Daltinham-Robertsa, zwanej Grupą Elżbietańską.
Gdy nadeszło lato, pojechała pociągiem do Rzymu. W późniejszych latach z uśmiechem wspominała, jak niewiele zapamiętała z tej pierwszej długiej podróży przez Francję i Włochy. Zajęta bowiem była zapamiętywaniem rzeczy, o których chciała opowiedzieć Dane'owi.
Czy to Dane, ten wysoki, jasnowłosy młodzieniec na peronie? Wyglądał jak zawsze, lecz wydawał się obcy. Nie należał już do jej świata. W pierwszej chwili chciała go zawołać, lecz głos zamarł jej na ustach. Cofnęła się w głąb przedziału, by móc się mu przyjrzeć, pociąg zatrzymał się bowiem zaledwie na kilka kroków od miejsca, gdzie stał i spokojnie szukał jej wzrokiem w oknach wagonu. Ta rozmowa będzie dość jednostronna – uświadomiła sobie Justyna – Dane bowiem nie czuł podobnej potrzeby dzielenia się z nią swymi przeżyciami. Już nie był jej małym braciszkiem. Jego życie miało teraz tyle wspólnego z nią co z Droghedą. Dane, braciszku, jak można poświęcać jakiejś sprawie dwadzieścia cztery godziny na dobę?
– A kuku! Myślałeś, że wystawiłam cię do wiatru, co? – powiedziała zachodząc go od tyłu.
Odwrócił się i uścisnął jej dłonie.
– Głupiutka – rzekł ciepło, biorąc ją pod rękę i odbierając od niej walizkę. – Dobrze, że już jesteś – powiedział, gdy wsiedli do jego czerwonego sportowego wozu.
– Tak się cieszę. Mam nadzieję, że znalazłeś mi jakieś fajne miejsce, bo nie mam zamiaru siedzieć w Watykanie w jednej celi z całą kupą księży.
– Nie pozwoliliby ci, nawet gdybyś chciała. Zarezerwowałem ci pokój w pobliskim pensjonacie. Mówią tam po angielsku. W Rzymie zresztą nie powinnaś mieć kłopotów, zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku.
Читать дальше