– Mama i ja? – Uśmiechnęła się bez urazy, tak jak uśmiechnęłaby się jej matka, gdyby ktoś ją zapytał, czy lubi córkę. – Nie jestem pewna, czy się lubimy, ale na pewno coś tam między nami jest. Może to tylko więź biologiczna, sama nie wiem. – Coś zapaliło się w jej oczach. – Zawsze chciałam, by rozmawiała ze mną tak jak z Dane'em i żeby układy moje z nią były takie jak z nim. Niestety, albo jej czegoś brakuje, albo mnie. Raczej mnie. Ona zdecydowanie ma lepszy charakter.
– Nie poznałem jej, więc trudno mi się zgodzić lub zaprzeczyć. Jeśli sprawi ci to przyjemność, kochanie, to podobasz mi się taka, jaka jesteś. Nie zmieniłoby to niczego, nawet tej twojej śmiesznej wojowniczości.
– Jesteś miły. I po tym, jak cię obraziłam. Naprawdę nie jestem podobna do Dane'a?
– Na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby do niego podobny.
– Czy dlatego, że jest taki nie z tego świata?
– Chyba tak. – Pochylił się do przodu, oświetlony nikłym płomieniem świeczki palącej się w butelce po winie. – Jestem katolikiem i moja religia jest jedyną rzeczą na świecie, która mnie nie zawiodła, choć ja zawodziłem ją wielekroć. Wolę nie mówić o Danie, bo wydaje mi się, że są takie rzeczy na świecie, których lepiej nie roztrząsać. Powiedzmy więc, że z pewnością nie przypominasz go w swoim stosunku do życia i Boga. Dobrze?
Popatrzyła na niego z ciekawością.
– Dobrze, Rainer, jeśli tak chcesz. zawrzyjmy pakt: niezależnie od tego, o czym będziemy rozmawiać, nie będzie to tyczyło Dane'a czy religii.
Wiele wydarzyło się w życiu Rainera Moerlinga Hartheima od tamtego pamiętnego spotkania z Ralphem de Bricassart w lipcu 1943 roku. W tydzień później jego pułk został wysłany na front wschodni, gdzie pozostał do końca wojny. Szarpany wątpliwościami moralnymi, zakopał się w śnieżnych zaspach na linii frontu tak rozciągniętej, że jeden żołnierz przypadał na sto jardów. Z wojny pozostały mu dwa wspomnienia. Ta okrutna zimowa kampania i twarz Ralpha de Bricassart. Okropność i piękno, diabeł i Bóg. Na wpół oszalały, przemarznięty, bezbronny, czekając na partyzantów radzieckich zrzucanych z nisko lecących samolotów bez spadochronów wprost w zaspy śniegu, bił się w piersi i modlił. Nie wiedział, o co się modli: o kule do swego karabinu, ucieczkę Rosjan, swą nieśmiertelną duszę, człowieka z bazyliki, Niemcy czy skrócone cierpień.
Wiosną 1945 roku wraz z towarzyszami broni uciekał przed Rosjanami z jednym tylko pragnieniem – dostać się do brytyjskiej lub amerykańskiej strefy okupowanych Niemiec. Gdyby dostał się w ręce Rosjan, zostałby rozstrzelany. Podarł na strzępu i spalił swoje dokumenty, zakopał dwa Żelazne Krzyże, ukradł ubranie i oddał się władzom brytyjskim na granicy z Danią. Przewieźli go do obozu dla uchodźców w Belgii. Żył tam rok o chlebie i kleiku, jedynym pożywieniu, jakie wyczerpani Brytyjczycy byli w stanie zapewnić tysiącom ludzi pod ich opieką. Czekał, aż Brytyjczycy zrozumieją, że jedynym wyjściem z sytuacji jest otwarcie obozów.
Władze wzywały go dwukrotnie, by przedstawić mu propozycję emigracji do Australii. W zamian za dokumenty i darmowy przejazd do nowej ojczyzny miał przez dwa lata pracować dla rządu australijskiego. Za pracę miał nawet dostawać godziwe wynagrodzenie. Dwukrotnie jednak udawało mu się wymówić od tej emigracji. Nienawidził Hitlera, ale nie Niemcy, i nie wstydził się tego, że jest Niemcem. Jego dom był w Niemczech i marzył o powrocie do domu przez całe trzy lata. Nie wyobrażał sobie, że znajdzie się znów w kraju, gdzie nikt nie mówi jego językiem. Na początku 1947 roku znalazł się w końcu na ulicach Akwizgranu, gotowy odbudowywać z gruzów życie, którego pragnął z całego serca.
Przetrwał i przetrwała jego dusza, ale nie po to, by żyć w biedzie i zapomnieniu. Rainer był nie tylko bardzo ambitnym młodym człowiekiem, miał w sobie coś z geniusza. Zaczął pracować dla Grundiga i kształcił się w dziedzinie, która zafascynowała go od czasu, gdy poznał działanie radaru. Studiował elektronikę. Miał wiele pomysłów, ale nie chciał sprzedawać ich Grundigowi za milionową zaledwie część ich rzeczywistej wartości. Przyjrzał się uważnie rynkowi, po czym ożenił się z wdową po człowieku, któremu udało się zachować kilka fabryk produkujących radia, i rozwinął własny biznes. Jego młody wiek nie miał znaczenia. Brak stabilizacji w powojennych Niemczech stwarzał wiele okazji przedsiębiorczym młodym ludziom.
W 1951 roku rozwiódł się – ponieważ miał tylko ślub cywilny Kościół zezwolił mu na to. Zapłacił Annelise Hartheim dwukrotną wartość dwóch fabryk jej pierwszego męża i był wolny. Nie ożenił się ponownie.
Przeżycia, jakie stały się jego udziałem w śnieżnych przestrzeniach Rosji, wprawdzie nie doprowadziły do zaniku ludzkich uczuć, ale stłumiły wrażliwość, na pierwszy plan wysuwając inne cechy – inteligencję, determinację, bezwzględność. Ten, kto nie ma nic do stracenia, może zyskać wszystko. Człowieka pozbawionego uczuć nie można dotknąć. Tak przynajmniej rozumował Hartheim. W gruncie rzeczy stał się niezwykle podobny do człowieka, którego spotkał w Rzymie w 1943 roku. Podobnie jak Ralph de Bricassart wiedział, kiedy czyni zło, ale ta świadomość nie powstrzymywała go ani na chwilę. Był bardzo bogaty, choć płacił za to cierpieniem i udręką. Być może dla wielu nie byłoby to warte takiej ceny, dla niego jednak warte było po dwakroć. Wiedział, że przyjdzie dzień, w którym będzie rządził Niemcami i uczyni je krajem swych marzeń, zerwie z luterańsko-aryjską etyką.
W 1955 roku pojechał do Rzymu jako jeden z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi Niemiec Zachodnich i nowa twarz w parlamencie w Bonn. Chciał odszukać kardynała de Bricassart i pokazać mu, jaki skutek miały jego modły. Nie mógł sobie teraz przypomnieć, czego spodziewał się po tym spotkaniu. Od razu zdał sobie dotkliwie sprawę z jednego: Ralph de Bricassart był nim rozczarowany. Wiedział dlaczego, nie musiał pytać. Nie spodziewał się jednak usłyszeć na pożegnanie takich słów kardynała:
– Modliłem się, że pokierujesz swoim życiem lepiej niż ja. Byłeś taki młody! Nie ma takiego celu, który uświęcałby środki. Chyba jednak nasiona naszego upadku zasiane są przed naszym urodzeniem. Kiedy wrócił do swego pokoju w hotelu, zapłakał. Opanował się jednak i pomyślał: co się stało, to się nie odstanie, ale na przyszłość postaram się być taki, jakim mnie chciał widzieć. Przyjaźń z osobistościami z Watykanu stała się najcenniejszą sprawą jego życia. Rzym zaś miejscem, które było ostoją w chwilach, gdy słowa pokrzepienia z ich ust powstrzymywały go przed pogrążeniem się w rozpaczy. Słowa te miały szczególną właściwość. Nie było to dotknięcie ręki czy łagodne pocieszenie, raczej balsam płynący z duszy, jakby rozumieli jego cierpienie.
Tego wieczoru w Rzymie, gdy szedł ulicami odprowadziwszy Justynę do pensjonatu, myślał, że nigdy nie przestanie być jej wdzięczny. Kiedy bowiem przyglądał się, jak daje sobie radę z tą ciężką próbą, jaką było popołudniowe spotkanie, czuł w sobie budzącą tkliwość. Była nie do pokonania. Potrafiła mu dorównać – czy zdawali sobie z tego sprawę? To, co czuł, mogło być uczuciem dumy z córki, gdyby miał córkę. Zabrał ją Dane'owi, uprowadził, by móc obserwować jej reakcję na ten przemożny wpływ Kościoła i na Dane'a, jakiego nie znała, Dane'a, który nie był i nie mógł już być częścią jej życia.
Najlepszą cechą jego własnego Boga – myślał – była Jego wielkoduszność. Mógł On wybaczyć Justynie jej bezbożność i jemu oślepienie uczuć, dopóki nie nadszedł czas na ich rozbudzenie.
Читать дальше