Po kwadransie szybkiego marszu dotarli do pałacu. Wielkie marmurowe schody, obwieszone bezcennymi gobelinami, zaprowadziły ich na górę.
Vittorio Scarbanza kardynał di Contini-Verchese, miał sześćdziesiąt lat i znacznie ograniczone ruchy z powodu postępującego reumatyzmu. Zachował jednak jasność umysłu. Powitał gości nie ruszając się z fotela, uśmiechem i skinieniem głowy. Szarobłękitna kotka Natasza mruczała zwinięta na jego kolanach. Z ukochanej twarzy Ralpha przesunął wzrok na Dane'a i zmartwiał. Dłoń wyciągniętą na powitanie mimowolnie przyłożył do serca, które w tym momencie zabiło mocniej. Siedział tak, wpatrując się w młodsze wydanie Ralpha de Bricassart.
– Vittorio, co się stało? – Kardynał Ralph ujął starczą rękę, szukając pulsu.
– To tylko przejściowy ból, nic takiego. Siadajcie, siadajcie!
– Chciałbym przedstawić ci Dane'a O'Neilla, który, jak ci już mówiłem, jest synem mojej bliskiej znajomej. Dane, to jest Jego Eminencja kardynał di Contini-Verchese.
Dane ukląkł i przycisnął pierścień do warg. Nad jego jasną głową kardynał Vittorio odszukał twarz Ralpha i przyjrzał jej się uważniej niż zwykle. Odetchnął z ulgą. Więc ona mu nie powiedziała! A on nawet nie podejrzewa tego, czego natychmiast domyśli się każdy, kto ich zobaczy razem, że łączą ich więzy krwi, szczególnie bliskie pokrewieństwo. Biedny Ralph! Nigdy nie widział siebie, jak chodzi, jakie przybiera miny, jak unosi brew w geście zdziwienia. Zaprawdę, Bóg jest łaskawy, że tak zaślepia ludzi.
– Siadajcie. Zaraz będzie herbata. No, młody człowieku, chcesz być księdzem i szukasz pomocy kardynała de Bricassart?
– Tak, Wasza Eminencjo.
– Dobrze wybrałeś. Pod jego skrzydłami nie spotka cię krzywda. Wyglądasz na nieco zdenerwowanego, mój synu. Za dużo wrażeń?
Dane uśmiechnął się uśmiechem Ralpha, może bez tego świadomego wdzięku, ale i tak to był uśmiech Ralpha: cios w stare, zmęczone serce.
– Jestem trochę oszołomiony, Wasza Eminencjo. Nie zdawałem sobie sprawy, że kardynałowie, to tak ważne osobistości, że na lotnisko wyjedzie po mnie samochód i że będę teraz pił herbatę z Waszą Eminencją.
– Tak, to raczej niezwykłe… Może nawet być źródłem kłopotów, rozumiem. – Aha, jest herbata! – Zadowolony przyglądał się rozstawianiu filiżanek. – Dane, jaką wolisz?
– Taką jak Ralph – powiedział spontanicznie i zaczerwienił się. – Przepraszam, Wasza Eminencjo, tak mi się wyrwało!
– Nic się nie stało, Dane. Kardynał di Contini-Verchese zrozumie. Spotkaliśmy się po raz pierwszy jako Dane i Ralph i tak znamy się znacznie lepiej, prawda? Tytuły są w naszych stosunkach czymś zupełnie nowym. Wolałbym, by prywatnie pozostało talk, jak jest. Jego Eminencja nie będzie miał nic przeciw temu, prawda, Vittorio?
– Skądże, jestem tego samego zdania. Wracam jednak do tego, co mówiłem o posiadaniu przyjaciół na wysokich stanowiskach. Synu, gdy wstąpisz do seminarium, twoją przyjaźń z Ralphem może stać się źródłem pewnych kłopotów. Zmuszony będziesz stale tłumaczyć się z tej znajomości. Czasami nasz Pan pozwala mijać się prawdą – uśmiechnął się, błyskając złotymi zębami – i w tym przypadku możemy to wykorzystać. Trudno bowiem jest wytłumaczyć delikatne związki przyjaźni, znacznie łatwiej więzy krwi. Niech zatem dla wszystkich kardynał de Bricassart będzie twoim wujem, mój synu.
Na twarzy Dane'a malowało się zaskoczenie.
– Nie bądź rozczarowany wielkimi Kościoła, mój synu – powiedział kardynał Vittorio łagodnie. – Oni też mają słabości i korzystają z różnych sposobów, by zapewnić sobie spokój. Dostałeś tu bardzo pożyteczną lekcję, ale nie sądzę, byś miał jej nadużywać. Musisz wszakże zrozumieć, że my, ludzie w purpurze, jesteśmy dyplomatami do szpiku kości. Zaprawdę, mam na uwadze jedynie twoje dobro. W seminariach, podobnie jak w instytucjach świeckich, nie brak zazdrości i niechęci. Będą i tak ci dokuczać, kiedy dowiedzą się, że Ralph jest twoim wujem, bratem twojej matki, lecz, wierz mi, byłoby jeszcze gorzej, gdyby myśleli, że nie ma pomiędzy wami żadnego pokrewieństwa. Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, i to z ludźmi będziesz miał do czynienia.
Dane spuścił głowę. Pochylił się, by pogłaskać kota, wstrzymując się na chwilę z wyciągniętą ręką.
– Czy mogę? Kocham koty, wasza Eminencjo.
Nie mógł wybrać szybszej i prostszej drogi do tego starego serca.
– Oczywiście. Przyznaję że staje się za ciężka dla mnie. Żarłok z ciebie, Natasza. Idź do Dane'a, on należy do nowej generacji.
Justyna nie mogła tak szybko jak Dane przenieść się z południowej na północną półkulę. Kiedy skończył się sezon w teatrze i nie bez żalu pożegnała Bothwell Gardens, jej brat był w Rzymie już dwa miesiące.
– Nie rozumiem, skąd tyle śmieci? – zdziwiła się, stojąc pośrodku sterty ubrań, papierów i pudeł.
Meggie popatrzyła na nią. Kucnęła przy łóżku, trzymając opakowanie druciaków do mycia naczyń w ręku.
– Co one robią pod twoim łóżkiem?
Na zaczerwienionej twarzy Justyny pojawił się wyraz ulgi.
– Dzięki Bogu! To tam się schowały? Bałam się już, że zjadł je pudel pani D. Od tygodnia źle wygląda, bałam się napomknąć o zniknięciu tych druciaków. Byłam pewna, że je zjadł, to okropne zwierzę zeżre wszystko. Chociaż – Justyna zastanowiła się przez chwilę – wcale bym nie rozpaczała.
Meggie wyprostowała się ze śmiechem.
– Och, Justyno! Nawet nie wiesz, jaka jesteś śmieszna! – Rzuciła druciaki na stertę rzeczy na łóżku. – Przynosisz wstyd Droghedzie, a tyle czasu poświęciłyśmy, żeby nauczyć cię porządku i czystości.
– Trzeba było mnie zapytać, powiedziałabym wam, że to strata czasu. Chcesz zabrać je do Droghedy? Wiem, że na statku mogę mieć nieograniczony bagaż, ale spodziewam się, że Londyn zawalony jest takimi druciakami.
Meggie przerzuciła opakowanie druciaków do pudła z napisem „Pani D”.
– Sądzę, że damy je pani Devine, w końcu to ona musi przygotować tę norę dla następnego lokatora. – Na brzegu stołu chwiała się sterta talerzy z okropnymi wąsami pleśni. – Nigdy nie zmywasz naczyń?
Justyna zachichotała beztrosko.
– Dane twierdzi, że ja ich nie zmywam, tylko golę.
– W takim razie tę partię musiałabyś najpierw posłać do fryzjera! Czemu nie zmywasz ich zaraz po jedzeniu?
– Musiałabym iść z nimi na dół do kuchni, a ponieważ zazwyczaj jadam po północy, moje bieganie po schodach nie byłoby mile widziane.
– Daj mi to puste pudło. Sama je pozmywam – powiedziała zrezygnowana Meggie. Zanim zaczęła pomagać Justynie przy pakowaniu, wiedziała, co ją czeka, i nawet się cieszyła. Tak rzadko w końcu mogła Justynie pomóc w czymkolwiek. Na ogół, gdy podejmowała takie próby czuła się jak kompletna idiotka. Tym razem jednak pomoc dotyczyła spraw domowych, sytuacja odwróciła się, mogła się tym zajmować nie wychodząc za idiotkę.
Jakoś udało się wszystko doprowadzić do końca. Zapakowały się do dużego samochodu, którym Meggie przyjechała z Gilly, i pojechały do hotelu „Australia”, gdzie Meggie wynajęła apartament.
– Powinniście wynająć dom w Palm Beach albo Avalon. Tu jest okropnie dokładnie pośrodku placu Martina! – skrzywiła się Justyna, składając walizki w drugiej sypialni. – Wyobraź sobie tylko, dwa kroki od morza! Nie skłoniłoby cię to do częstszego przyjeżdżania z Gilly?
– A po co miałabym przyjeżdżać do Sydney? W ciągu ostatnich siedmiu lat byłam tu dwa razy: raz odprowadzałam Dane'a, a teraz ciebie. Gdybyśmy mieli tu dom, stałby cały czas pusty.
Читать дальше