– Będę się za ciebie modlił. Obyś przeżył i osiągnął to, czego pragniesz.
– Zrobiłbyś to? – spytał chłopiec nieśmiało. – Modliłbyś się za mnie tak imiennie?
– Oczywiście. W rzeczy samej, uświadomiłeś mi, że nie do swojej dyspozycji tylko jedną broń – modlitwę. Nie mam żadnej innej.
– Kim jesteś? – pytał Rainer, mrugając sennie oczyma pod wpływem wina.
– Jestem arcybiskupem Ralphem de Bricassart.
– O rany! Myślałem, że jesteś prostym księdzem!
– Ależ jestem prosty księdzem. Zapewniam cię.
– Dobijmy targu! – zaproponował chłopiec. Oczy jego błyszczały. – Będziesz się modlił za mnie, a jeśli przeżyję i osiągnę to, o czym marzę, wrócę do Rzymu, byś mógł się przekonać, czego dokonała twoja modlitwa.
Niebieskie oczy patrzyły na niego czule.
– Dobrze umowa stoi. A jak wrócisz, opowiem ci, jak ja oceniam rezultat moich modlitw. – Wstał z krzesła. – Siedź sobie tutaj, mały polityku, znajdę ci coś do jedzenia.
Rozmawiali niemal do świtu. Rozjaśniło się niebo wokół kopuł i wież, a gołębie zaczęły latać w pobliżu okien, gdy arcybiskup poprowadził swego gościa przez oficjalną część pałacu, przyglądając się z radością jego olśnieniu, i wypuścił na zewnątrz w chłodny, świeży poranek. Chociaż chłopiec o tak wspaniałym imieniu nie mógł jeszcze o tym wiedzieć, rzeczywiście pojechał do Rosji, lecz zabrał ze sobą wspomnienie dziwnie słodkie i pocieszające – w Rzymie jest ksiądz, który obiecał modlić się za niego codziennie.
W chwili gdy Dziewiąta Dywizja gotowa była do akcji w Nowej Gwinei, było już po wszystkim. Pozostało jedynie zgarnięcie niedobitków. Niezadowoleni z takiego obrotu rzeczy żołnierze mogli jedynie mieć nadzieję, że dalszą sławę przypadnie im zdobywać gdzie indziej, ścigając Japończyków przez Indonezję. Bitwy na wyspie Guadalcanal rozwiały nadzieje Japończyków na podbój Australii. Wycofywali się jednak niechętnie. I choć ich siły były żałośnie rozciągnięte, armie zaś grzęzły z powodu braku zaopatrzenia i posiłków, Japończycy kazali Amerykanom i Australijczykom drogo płacić za każdą piędź odzyskanej ziemi. W pełnym odwrocie Japończycy oddali kolejno Bunę, Gonę, Salamaua i wycofali się północnym wybrzeżem ku Lae i Finschafen.
Piątego września tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku Dziewiąta Dywizja wylądowała niedaleko na wschód od Lae. Był upał a wilgotność sięgała stu procent. Padało każdego popołudnia, choć do monsunu było jeszcze ze dwa miesiące. Ze względu na zagrożenie malarią wszyscy zażywali atabrinę, a te żółciutkie pastylki powodowały, że wszyscy czuli się tak jakby rzeczywiście chorowali na malarię. Ciągła wilgotność oznaczała nieprzerwanie wilgotne buty i skarpety. Nogi przypominały gąbkę, a ciało między palcami było starte do żywego i krwawiło. Ukłucia moskitów i innych owadów zaogniały się i ropiały.
W Port Moresby zobaczyli, w jakim stanie znajdują się mieszkańcy Nowej Gwinei. Jeśli oni chorowali na malinicę, beri-beri, malarię, zapalenie płuc, chroniczne choroby skóry, powiększenie wątroby i śledziony, to dla białego człowieka nie było wielkiej nadziei. W Port Moresby byli także ci, co przeszli szlak do Kokoda oraz ofiary nie tyle Japończyków, co Nowej Gwinei, wychudzone, pokryte wrzodami w gorączce. Dziesięć razy tyle, co zginęło z rąk Japończyków, umarło na zapalenie płuc spowodowane przebywaniem na wysokości dziewięciu tysięcy stóp w dominującym zimnie, pod którym cienkie mundury tropikalne nie stanowiły żadnej ochrony. Lepkie, stęchłe błota, niesamowita dżungla świecąca po nocach zimnym, bladym spektralnym światłem, wydawanym przez fosforyzujące grzyby, niebezpieczne wspinanie się po sękatej plątaninie odsłoniętych korzeni również dziesiątkowały żołnierzy. Człowiek nie mógł ani na chwilę oderwać wzroku od ziemi, stając się łatwym celem dla snajperów. Różniło się to tak diametralnie od Afryki Północnej, że żołnierze Dziewiątej Dywizji nie żałowali, iż uprzednio tam walczyli.
Lae leżało na wybrzeżu otoczonym silnie zalesionymi stepami, oddalonymi od jedenastotysięcznych wzniesień w głębi lądu. Jako pole bitwy było znacznie lepsze od Kokoda.
Kilka domów Europejczyków, stacja paliw i kilka chatynek tubylców. Japończycy jak zwykle pałali żądzą walki, choć tym razem ich siły były niewielkie i wynędzniałe, tak samo przetrzebione przez klimat jak Australijczyków. Po ciężkiej artylerii i wyjątkowym zmechanizowaniu obecnym na każdym kroku a Afryce, tutaj trudno było przyzwyczaić się do braku moździerzy czy armatek. Jedynym ich wyposażeniem były karabiny z bagnetami założonymi na stałe oraz karabiny Owena. Jims i Patsy lubili walkę wręcz, walczyli blisko siebie i chronili się nawzajem. W porównaniu z Afryką Północną było to niewątpliwie wielkie rozczarowanie. Wrogowie byli malutcy, w okularach i zajęczymi zębami. W żaden sposób nie mogli swym militarnym wyglądem zastraszyć przeciwnika.
W dwa tygodnie po wylądowaniu Dziewiątej Dywizji w Lae, Japończyków już tam nie było. Jak na nowogwinejską wiosnę, był to piękny dzień. Wilgotność spadła o dwadzieścia procent, niebo było dziwnie niebieskie, nie pokryte białą parą jak zwykle. Teren za miasteczkiem zakwitał zielenią, purpurą i fioletem. Dyscyplina rozluźniła się. Wszyscy korzystali z wolnego dnia. Grali w krykieta, spacerowali i żartowali z tubylcami o krwistoczerwonych bezzębnych dziąsłach – od ciągłego żucia betelu. Jims i Patsy przechadzali się w wysokiej trawie za miasteczkiem. Przypominała im trawę w Droghedzie, która po sezonie obfitych deszczów była tak samo wysoka i miała ten sam wyblakły brunatny kolor.
– Niedługo wrócimy tam, Patsy – powiedział Jims. – Japończycy zwiewają, Niemcy też. Do domu, Patsy, do Droghedy! Nie mogę się już doczekać.
– Ano – skwitował Patsy.
Szli ramię w ramię, znacznie bliżej siebie, niż wypadałoby mężczyznom. Czasami nieświadomie dotykali swoich ciał, jakby mimochodem sprawdzali, czy jeszcze wszystko jest na miejscu. Przyjemnie było czuć na twarzy prawdziwie letnie słońce. Co jakiś czas podnosili nozdrza do góry, wciągali zapach trawy rozgrzanej w słońcu i marzli, że są już w domu, że idą w środku dnia, by położyć się w cieniu wilgi, poczytać lub podrzemać, poczuć przez skórę przyjazną piękną ziemię i jakieś ogromne serce bijące gdzieś tam w głębi. Tak musiało pulsować serce matki w uszach śpiącego niemowlęcia.
– Jims, Patrz! Prawdziwa papużka, jak w Droghedzie! – Patsy był tak zaskoczony, że aż przemówił.
Być może te papużki żyły także w okolicach Lae, ale ten piękny dzień i to całkiem niespodziewane przypomnienie domu wywołało ogromne podniecenie Patsy'ego. Ze śmiechem pobiegł za ptakiem, czując na nogach łaskotanie trawy. Zerwał z głowy kapelusz i wyciągał go, jakby naprawdę sądził, że złapie znikającego ptaszka. Jims przyglądał mu się z uśmiechem.
Dzieliło ich może dwadzieścia jardów, kiedy karabin maszynowy rozorał trawę. Jims widział, jak Patsy podrzuca ramiona, jak jego ciało okręca się wokół osi, a ręce pozostają wyciągnięte, jakby w błaganiu. Od pasa do kolan pokrył się jasnoczerwoną krwią.
– Patsy! Patsy! – darł się Jims. W każdej komórce swego ciała czuł rozrywające się kule, czuł, jak uchodzi z niego życie, jak umiera. Rzucił się biegiem w stronę brata, lecz przypomniał sobie wojskowe wyszkolenie, padł w trawę akurat w chwili, gdy z karabinu maszynowego ponownie otworzono ogień.
– Patsy, Patsy, nic ci nie jest? – wołał bezsensownie, choć przecież widział krew. A jednak doszło go słabe „Ano”. w odpowiedzi.
Читать дальше