Fee wyszła na werandę, gdzie Meggie siedziała z listem w ręku, patrząc bezmyślnie na wspaniałą zieleń trawników otaczających rezydencję.
– Jak tam Luke?
– Bez zmian, Mamo. Wciąż to samo, że jeszcze trochę popracuje przy tej cholernej trzcinie i będzie miał własny kawałek ziemi gdzieś koło Kynuny.
– Myślisz, że dopnie swego?
– Chyba tak. Kiedyś.
– Pojedziesz wtedy do niego?
– Za nic w świecie.
Fee siadła w wyplatanym krześle obok córki. W pobliżu słychać było krzyki ludzi i walenie młotków. Na werandzie i w oknach na piętrze zakładano cienkie druciane siatki chroniące przed muchami. Fee broniła się przed tym całe lata i nie dawała się przekonać. Nie chciała brzydkim osiatkowaniem psuć wyglądu rezydencji, ale susza spowodowała, że much było coraz więcej, i wreszcie, na dwa tygodnie przed jej końcem, Fee ugięła się i wynajęła przedsiębiorcę do osiatkowania nie tylko samej rezydencji, ale wszystkich domów i baraków.
Nie zgodziła się jednak na elektryfikację, chociaż już od tysiąc dziewięćset piętnastego roku w Droghedzie pracował mały silniczek parowy zaopatrujący w prąd szopę do strzyżenia. Drogheda bez łagodnie rozproszonego światła lamp naftowych? To było nie do pomyślenia. Mieli jedynie nową kuchenkę gazową na gaz z butli przywożonych na zamówienie oraz z tuzin nowych naftowych lodówek.
– Meggie, dlaczego nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz ponownie za mąż? – spytała nagle Fee. – Enoch Davies wziąłby cię bez zastanowienia, gdybyś tylko chciała. Świata za tobą nie widzi.
Meggie spojrzała na matkę zdumiona.
– O Boże, mamo, zdaje się, że rozmawiasz ze mną jak kobieta z kobietą!
Fee nie uśmiechnęła się – uśmiech był u niej nadal rzadkością.
– No, jeśli jeszcze nie jesteś kobietą, to już nigdy nią nie będziesz. Przypuszczam, że masz wszelkie dane ku temu. Chyba się starzeję, bo staję się gadatliwa.
Meggie parsknęła śmiechem, zachwycona tym występem matki. Chętnie zachowałaby ten nowy nastrój między nimi.
– To ten deszcz, mamo. Nic innego. Wspaniale znów widzieć trawę w Droghedzie i zielone trawniki dookoła domu.
– Jest pięknie, to prawda. Ale unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Czemu nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz powtórnie za mąż?
– To niezgodne z prawem Kościoła.
– Głupstwo! – wykrzyknęła Fee, ale zaraz łagodnie dodała: – Jesteś moją córką, a ja nie jestem katoliczką. Nie opowiadaj, Meggie. Gdybyś naprawdę chciała, tobyś się z nim rozwiodła.
– Masz rację, chyba tak. Tylko że ja nie chcę wychodzić za mąż. Jest mi całkiem dobrze z moimi dziećmi tu w Droghedzie.
Z pobliskiego krzewu dobiegł ją czyjś chichot. Ktoś śmiał się zupełnie jak Meggie, ale za kwiatami nikogo nie było widać.
– Słyszysz? To pewnie Dane! Wiesz, dosiada już konia?
– Pochyliła się do przodu. – Dane! Co ty tam robisz? W tej chwili wyjdź stamtąd!
Chłopiec wypełzł spod najbliższego krzaka, w garści trzymał czarną ziemię. Na twarzy wokół ust malowały się podejrzanie ciemne smugi.
– Mamo! Wiesz, ziemia jest pyszna! Naprawdę, mamo, serio!
Podszedł i stanął przed nią. W wieku siedmiu lat był dzieckiem pełnym wdzięku: wysoki, szczupły i silny, o twarzy pięknej jak delikatna porcelana.
Za nim pojawiła się Justyna. Też była wysoka, ale bardziej chuda niż szczupła, i okropnie piegowata. Niemal trudno było rozpoznać jej rysy pod piegami, oczy jednak zachowały tę samą jasność co w niemowlęctwie. Rudozłote loki jak u Paddy'ego otaczały jej psotną twarzyczkę. Nie była ładna, ale zwracała na siebie uwagę i to nie tylko z powodu oczu, ale także ze względu na niezwykle zdecydowany charakter. Była prostolinijna, bezkompromisowa i inteligentna i w wieku ośmiu lat tak samo obojętna na to, co ludzie o niej myślą, jak wtedy, gdy była malutka. Tylko jedna osoba była jej bliska – Dane. Nadal uwielbiała go i uważała za swoją prywatną własność.
Wielokroć doprowadzało to do konfliktów z matką. Justyna przeżyła szok, gdy Meggie odwiesiła siodło i znów stała się matką. Po pierwsze, Justynie matka nie była potrzebna, bowiem i tak uważała, że ma we wszystkim rację. Nie czuła potrzeby zwierzeń ani też nie szukała w niej serdecznej aprobaty. W jej mniemaniu Meggie była kimś, kto przeszkadzał jej czerpać przyjemność z zabawy z braciszkiem. Znacznie lepsze stosunki miała z babką, która trzymała się z daleka i uważała, że każdy ma swój rozum.
– Mówiłam mu, żeby nie jadł ziemi – powiedziała Justyna.
– Nic mu nie będzie, Justynko, ale na pewno nie wyjdzie mu to na dobre. – Meggie zwróciła się do syna: – Dane, czemu to zrobiłeś?
Chłopiec zastanowił się chwilę.
– Jest, więc ją jadłem. Gdyby miała mi zaszkodzić, toby mi nie smakowała, prawda? A ona jest dobra.
– Niekoniecznie – wtrąciła Justyna wyniośle. – No wiesz, Dane, nie wytrzymam. Czasami rzeczy, które najlepiej smakują, są najbardziej trujące.
– Na przykład? – spytał chłopiec wyzywająco.
Z triumfem w głosie oznajmiła:
– Melasa.
Dane bardzo chorował po zjedzeniu całej puszki melasy, którą znalazł w spiżarni pani Smith. Przyznał więc jej rację, ale odparował:
– Nie może być aż tak trująca, skoro jeszcze tu jestem.
– Bo zwymiotowałeś. Gdybyś nie wymiotował, tobyś już nie żył.
Z takim twierdzeniem Dane nie mógł polemizować. Oboje byli mniej więcej tego samego wzrostu, więc wzięli się za ręce i razem odeszli wolnym krokiem przez trawnik do domku-gniazdka, który wujowie zawiesili pośród opadających gałęzi wielkiego sumaka. Początkowo dorośli nie chcieli się zgodzić na to miejsce ze względu na zagrożenie ze strony pszczół, ale okazało się, że dzieci miały rację. Pszczoły żyły z nimi w zgodzie. Dzieci twierdziły, że żadne inne drzewo nie stwarza takiego nastroju. Miało suchy wonny zapach, a winogrowate kiście maleńkich różowych kuleczek rozpadały się, oparte w dłoniach, na kruche, pachnące bławatki.
– Dane i Justyna tak się różnią od siebie, ale dobrze im ze sobą – powiedziała Meggie. – Nie przestaje mnie to zadziwiać. nie przypominam sobie, by się kiedykolwiek kłócili. Choć zupełnie nie rozumiem, jak mu się udaje nie kłócić z osóbką tak zdecydowaną i upartą jak Justyna.
Fee myślała jednak o czymś zupełnie innym.
– Wielki Boże, przecież to skóra zdarta z ojca – powiedziała patrząc, jak Dane schyla się i znika wśród liści drzewa.
Meggie z wrażenia poczuła zimne dreszcze. Była to reakcja mimowolna, chociaż od lat słyszała to zdanie z ust wielu ludzi. Oczywiście wynikało to z jej poczucia winny. Ludzie zawsze mieli na myśli Luke'a. W gruncie rzeczy Luke O'Neill był bardzo podobny do Ralpha de Bricassart. Mimo wszystko nie umiała ze spokojem słuchać komentarzy o podobieństwie Dane'a do jego ojca.
– Tak sądzisz, mamo? – zapytała machając nogą jakby od niechcenia. – Ja tego nie widzę. Dane nie przypomina Luke'a ani charakterem, ani stosunkiem do życia.
Fee zaśmiała się, zaśmiała się wyraźnie, choć zabrzmiało to jak chrząknięcie. Oczy jej, wyblakłe ze starości i katarakty, zatrzymały się na zdumionej twarzy Meggie. Były jednocześnie surowe i ironiczne.
– Nie sądzisz chyba, Meggie, że jestem taka naiwna? Oczywiście, nie Luke'a O'Neilla miałam na myśli. Dane jest skórą zdarty z Ralpha de Bricassart.
Meggie poczuła ogromny ciężar, jakby cała zamieniła się w ołów.
– Ależ mamo! Skąd ci to przyszło do głowy? Ksiądz Ralph de Bricassart?!
– A iluż znamy ludzi o tym imieniu? Luke O'Neill nie spłodził tego dziecka. To syn Ralpha de Bricassart. Wiedziałam o tym od chwili, gdy się urodził.
Читать дальше