Jims czołgał się przez pachnącą trawę. Nasłuchiwał wiatru i szelestu wywołanego ruchami. Kiedy dotarł wreszcie do brata, położył głowę na jego obnażonym ramieniu i zapłakał.
– Daruj sobie – syknął Patsy. – Jeszcze żyję.
– Gdzie dostałeś? – spytał Jims, ściągając z niego nasączone krwią szorty i wzdrygając się na widok zakrwawionego ciała.
– W każdym razie nie tak, żeby od tego umrzeć.
Zewsząd otoczyli ich koledzy grający w krykieta. Ktoś pobiegł po nosze, podczas gdy reszta rozprawiła się z karabinem z drugiej strony polany. Zrobiono to z większą niż zazwyczaj zawziętością, bowiem Milczek był ulubieńcem wszystkich. Gdyby mu się coś stało, Jims nie przeżyłby tego.
Dzień był nadal piękny. Papużka co prawda dawno odleciała, ale inne ptaki ćwierkały nadal nieustraszenie: zamilkły tylko na czas strzelaniny.
– Patsy miał szczęście – powiedział lekarz nieco później. – Trafił go prawie tuzin kul, ale większość w uda. Dwie lub trzy utkwiły w miednicy, ale wnętrzności chyba ma w porządku, pęcherz także. Jest jedna rzecz…
– No co? – niecierpliwił się Jims, wciąż jeszcze trochę zielony i roztrzęsiony.
– Oczywiście, w tej chwili trudno coś powiedzieć na pewno. Nie jestem też tak genialnym chirurgiem jak ci faceci z Moresby. Oni będą mogli powiedzieć znacznie więcej. Cewka moczowa została naruszona, a z nią wiele drobnych nerwów prowadzących do krocza. Raczej na pewno da się go załatać, będzie jak nowy, z wyjątkiem może nerwów. Z nerwami będzie gorzej – odchrząknął. – Zmierzam do tego, że być może straci możliwości odczuwania doznań w rejonie genitaliów.
Jims spuścił głowę patrząc na ziemię przez łzy.
– Dobrze, że żyje – powiedział.
Jims dostał pozwolenie na towarzyszenie bratu do port Moresby. Miał przy nim pozostać, dopóki lekarze nie orzekną, że najgorsze minęło. Rany były zdumiewające. Kule przeszły ciało wokół brzucha cudem nie zadrasnąwszy żadnych organów. Jednakże medyk z Dziewiątej Dywizji miał rację – odczucia w dolnej miednicy były zdecydowanie ograniczone. Na ile stan ten mógł się z czasem poprawić, nikt nie potrafił powiedzieć.
– To nieważne – rzekł Patsy leżąc na noszach w samolocie, którym miał lecieć do Sydney. – Nigdy specjalnie nie miałem ochoty na małżeństwo. A ty, Jims, uważaj na siebie, słyszysz? Przykro mi opuszczać cię w ten sposób.
– Nie bój się o mnie, dam sobie radę. Chryste! – Jims uśmiechnął się szeroko, jednocześnie kurczowo trzymając brata za rękę. – Popatrz, resztę wojny muszę spędzić sam, bez mojego najwierniejszego kompana. Napiszę ci, jak to jest. Pozdrów ode mnie panią Smith, Meggie, mamę i braci. W pewnym sensie masz szczęście, bo wracasz do Droghedy.
Fee i pani Smith poleciały do Sydney na spotkanie amerykańskiego samolotu, którym Patsy miał być przywieziony z Townsville. Fee zatrzymała się tylko na kilka dni, ale pani Smith wynajęła pokój w hotelu „Randwick” w pobliżu wojskowego szpitala i pozostała tam dłużej. Patsy leżał w szpitalu jeszcze trzy miesiące. W wojnie już nie wziął udziału. Pani Smith wypłakała wiele łez, ale też była wdzięczna Bogu za wiele rzeczy. Co prawda Patsy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia, ale będzie mógł jeździć, chodzić, nawet biegać. Małżeństwo i tak nie było pisane mężczyznom z rodu Clearych. Kiedy wypisano go ze szpitala, Meggie przyjechała rollsem. Wymościły mu miejsce na tylnym siedzeniu, obłożyły na drogę kocami i czasopismami. Modliły się jeszcze o jedno: żeby Jims również wrócił cały do domu.
Gillanbone uwierzyło w zakończenie wojny dopiero wtedy, gdy cesarz Hirohito podpisał oficjalną kapitulację Japonii. Wieść nadeszła w niedzielę, drugiego września tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, to znaczy dokładnie w sześć lat po rozpoczęciu wojny. Sześć rozpaczliwych lat! Tyle pustych miejsc! Zginęli Rory, syn Dominika O'Rourke,, John, syn Horry'ego Hopetona, Cormac, syn Edena Carmichaela. Najmłodszy syn Rossa MacQueena, Angus, nie mógł chodzić, zaś David, syn Kinga, co prawda chodzić mógł, lecz nie widział, dokąd idzie. Syn Paddy'ego Cleary, Patsy, nie mógł spłodzić dzieci. A co z tymi, których rany nie były widoczne, ale równie ciężko zaważyły na ich życiu? Co z tymi, którzy poszli na wojnę weseli i radośni, a wrócili cisi, małomówni i nieskorzy do śmiechu? Kiedy wojna się zaczynała, któż mógł przypuszczać, że będzie trwała tak długo i że trzeba będzie za nią zapłacić taką cenę?
Gillanbone nie było szczególnie przesądną społecznością, jednakże tamtej niedzieli, drugiego września, zadrżeli najwięksi cynicy, bowiem w dniu zakończenia wojny skończyła się też najdłuższa susza w historii Australii. Przez prawie dziesięć lat nie spadł żaden liczący się deszcz. A tego dnia gruba warstwa chmur pokryła niebo. Czarne chmurzyska pękły i na spragnioną ziemię spadło dwanaście cali deszczu. Dwanaście cali! Tyle deszczu przywróci trawę!
Meggie, Fee, Bob, Jack, Hughie i Patsy stali na werandzie i wpatrywali się w ciemność, wdychając niepowtarzalny, świeży zapach deszczu padającego na wyschniętą i kruszącą się ziemię. konie, owce, bydło i trzoda usiłowały utrzymać się na szeroko rozstawionych nogach, które rozjeżdżały się w nagle rozmokłym gruncie, woda spływała im po grzbietach. Większość z nich przyszła na świat już w czasie suszy i nie znała takiego deszczu. Na cmentarzu woda zmyła kurz i wybieliła wszystko, opłukała też skrzydła kamiennego anioła. Na rzece pojawiła się olbrzymia fala powodziowa, której ryk mieszał się z bębnieniem zalewającego wszystko deszczy. Deszcz, deszcz! Błogosławiony, wspaniały deszcz, dzięki któremu rosła trawa, a dzięki trawie wracało życie.
Na ziemi pojawił się jasnozielony meszek. Blaszki trawy wycelowały w niebo, rozgałęziły się, puściły pędy. Rosły, ciemniały, potem płowiały i grubiały, stając się tą dobrze znaną, srebrzystobeżową trawą z Droghedy. Pastwisko w pobliżu rezydencji przypominało pole pszenicy falujące przy każdym podmuchu wiatru, ogród eksplodował orgią kolorów, a wielkie eukaliptusy nagle stały znów się białe i jasnozielone. Po dziewięciu latach zrzuciły wreszcie powłokę brudnego kurzu. Okazało się, że Michael Carson miał rację – zapas wody w zbiornikach, które wybudował, był wystarczający by ogrody przy rezydencji przetrwały tak długą suszę.
Mężczyźni powrócili na pastwiska zastanawiając się, jak doprowadzić Droghedę do dawnej świetności. Fee otworzyła nowiutką butelkę czarnego atramentu, zakręciwszy z impetem buteleczkę czerwonego. Dla Meggie skończyło się życie w siodle. Wkrótce wróci Jims, przyjdą też ludzie szukający pracy.
Po dziewięciu latach suszy pozostało niewiele bydła i owiec, w zasadzie tylko okazy rozrodcze, byki i barany, trzon hodowli czempionów, ceniony inwentarz, który bez względu na okoliczności był zawsze trzymany w zamknięciu. Bob udał się na wschód, gdzie w gospodarstwach mniej dotkniętych suszą mógł zakupić owce dobrej rasy. Jims wrócił do domu. Zatrudniono ośmiu ludzi.
Meggie otrzymała list od Luke'a, drugi, odkąd go porzuciła.
„Myślę, że to już niedługo – pisał. – Jeszcze kilka lat roboty przy trzcinie i powinienem wreszcie się dorobić. Plecy trochę bolą, ale wciąż dotrzymuję kroku najlepszym – codziennie osiem, dziewięć ton. Arne i ja zatrudniamy dwanaście grup, ścinających dla nas, wszyscy to porządni faceci. Pieniądz przychodzi łatwo, Europa potrzebuje tyle cukru, że nie nadążamy z produkcją. Zarabiam koło pięciu tysiączków rocznie i prawie wszystko odkładam. Już niedługo, Meggie, będę miał własny kawałek ziemi koło Kynuny. Gdy się urządzę, może zechcesz do mnie wrócić? Czy zrobiłem ci tego dzieciaka, którego tak pragnęłaś? Dziwne, że kobiety zrobiłyby wszystko dla dziecka. Wydaje mi się, że to nas właśnie rozdzieliło. Daj mi znać, co u ciebie i jak Drogheda przeżyła suszę. Twój Luke”.
Читать дальше