– I nic nie powiedziałaś? Dlaczego? Dlaczego czekałaś aż siedem lat, by powiedzieć coś tak szalonego i bezpodstawnego?
Fee wyciągnęła nogi przed siebie i skrzyżowała stopy.
– Starzeję się, Meggie. Stare rany się zabliźniają. Starość może być jednak błogosławieństwem! Drogheda podnosi się i miło na to patrzeć. A i ja przez to czuję się lepiej. Po raz pierwszy od lat mam ochotę porozmawiać.
– No wiesz! Jak już wybierzesz sobie temat do rozmowy, to nie ma co! Nie masz, mamo, prawa mówić coś takiego! To nieprawda! – powiedziała Meggie rozpaczliwie, nie wiedząc, czy matka chce jej dokuczyć, czy też współczuć.
Nagle Fee wyciągnęła rękę, położyła na kolanie Meggie i uśmiechnęła się. W uśmiechu tym nie było ani pogardy, ani goryczy, tylko dziwna sympatia.
– Nie okłamuj mnie, Meggie. Okłamuj, kogo chcesz, ale nie mnie. Nie przekonasz mnie, że to Luke O'Neill spłodził tego chłopca. Nie jestem naiwna i mam oczy. Nie ma w nim nic z Luke'a, nigdy nie było, bo być nie mogło. On jest chodzącym odbiciem księdza. Popatrz na jego dłonie, włosy, kształt twarzy, brwi, ust. A sposób poruszania się? To jest Ralph de Bricassart, Meggie, Ralph de Bricassart.
Meggie poddała się. Sprawiło jej to ulgę, siedziała teraz całkiem odprężona.
– To jego spojrzenie, tak dalekie. Przede wszystkim, to widzę w nim. Czy to takie oczywiste? Czy wszyscy wiedzą, mamo?
– Oczywiście, że nie – oświadczyła Fee stanowczo. – Ludzie zauważają tylko kolor oczu, kształt nosa, budowę. W tym jest wystarczająco podobny do Luke'a. Ja wiem, bo obserwowałam was przez lata. Przybiegłabyś na każde jego wezwanie. Więc nie gadaj mi, że rozwód jest niezgodny z prawem Kościoła, bo ci nie wierzę. Gotowa byłaś złamać znacznie poważniejsze prawo Kościoła niż rozwód. Bezwstydna byłaś, Meggie, po prostu bezwstydna! – W jej głos wkradła się nuta surowości. – Ale on był upartym człowiekiem. Chciał być z całego serca doskonałym księdzem, a ty zajmowałaś dalekie miejsce. Czyż to nie idiotyczne? I tak mu to nie pomogło! To była tylko kwestia czasu, prawda?
Za rogiem ktoś upuścił młotek i zaklął. Fee drgnęła, jakby przeszedł ją dreszcz.
– Słodki Boże, będę szczęśliwa, kiedy oni wreszcie skończą zakładać te siatki!… Myślałaś, że mnie oszukałaś wtedy, kiedy nie chciałaś, by to właśnie Ralph de Bricassart udzielił ci ślubu z Lukiem O'Neillem? Ja wiedziałam. Chciałaś, by to on był panem młodym, nie celebrującym duchownym. No, a wtedy, gdy przyjechał do Droghedy przed wyjazdem do Aten i ciebie tu nie było, wiedziałam, że pojedzie cię szukać. Kręcił się tu jak mały chłopczyk zagubiony na wielkich targach w Sydney. Najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobiłaś, Meggie, było poślubienie Luke'a O'Neilla. Dopóki Ralph sądził, że usychasz z miłości do niego, nie chciał cię, ale tylko jak poszłaś do innego, zaczął wskazywać wszystkie cechy psa ogrodnika. O tak, on sobie wmówił, że jego uczucia do ciebie są kryształowo czyste, nie zmieniło to jednak faktu, że byłaś mu potrzebna. Byłaś mu potrzebna jak żadna inna kobieta! To dziwne zresztą – Fee powiedziała to z prawdziwym zdumieniem. – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co on takiego w tobie widział. Ale chyba to normalne, że matki są zawsze trochę ślepe, gdy chodzi o ich córki, dopóki nie zestarzeją się same na tyle, by nie zazdrościć młodości. Ty jesteś zazdrosna o Justynę, tak jak ja byłam o ciebie.
Usadowiła się wygodniej na fotelu, kołysząc się lekko. Oczy miała prawie zamknięte, ale przez szparki przyglądała się Meggie bardzo uważnie, jak badacz rzadkiemu okazowi.
– Cokolwiek to było – kontynuowała – zobaczył przy pierwszym spotkaniu i nigdy nie przestało go to pociągać. Najtrudniejsze dla niego było twoje dojrzewanie. Musiał się z tym pogodzić wtedy, gdy wrócił tu i nie znalazł ciebie, bo wyszłaś za mąż. Biedny Ralph! Nie miał wyboru: musiał cię szukać. I znalazł, czyż nie tak? Wiedziałam, że cię znalazł, tamtego dnia, gdy wróciłaś do domu przed urodzeniem Dane'a. Kiedy raz posiadłaś Ralpha de Bricassart, nie było już powodu pozostawać z Lukiem.
– Tak – westchnęła Meggie. – Ralph mnie odnalazł. Tylko to niczego nie rozwiązało. Wiedziałam, że on nie ma zamiaru porzucić swego Boga. Dlatego musiałam mieć jedyną rzecz, jaką mogłam mieć od niego: jego dziecko.
– Jakbym słyszała siebie – uśmiechnęła się na swój sposób Fee.
– Frank?
Krzesło zaskrzypiało, Fee wstała i odeszła parę kroków. Wróciła i przyjrzała się uważnie córce.
– No, no! Cios za cios, tak, Meggie? Od kiedy o tym wiesz?
– Od dzieciństwa. Od tamtego czasu, gdy Frank uciekł z domu.
– Jego ojciec był żonaty. Znacznie starszy ode mnie, był liczącym się politykiem. Nie wymienię jego nazwiska. W Nowej Zelandii wiele ulic nazwano jego imieniem, może też i parę miasteczek. Ale tobie wystarczy, jeśli powiem, że nazywał się Pakeha, co po maorysku znaczy „biały człowiek”. Oczywiście, już dawno nie żyje. We mnie płynie trochę krwi maoryskiej, ale ojciec Franka był pół-Maorysem. Może dlatego jest to tak wyraźnie u Franka, bo przekazaliśmy mu tę cechę oboje. Ależ ja kochałam tego człowieka! Może to był zew naszej krwi, nie wiem. Był przystojnym, wysokim mężczyzną z wielką szopą czarnych włosów i najbardziej błyszczącymi i śmiejącymi się czarnymi oczami, jakie widziałam w życiu. Był wszystkim, czym Paddy nie był – kulturalny, wyrafinowany, pełen wdzięku… Kochałam go do szaleństwa. Sądziłam, że już nigdy nikogo nie pokocham. Tak długo w to wierzyłam, aż stało się za późno, za późno! – Głos Fee załamał się. Odwróciła się w stronę ogrodu. – Wierz mi, Meggie, wiele mam grzechów na sumieniu.
– Więc dlatego kochałaś Franka bardziej niż nas – powiedziała Meggie.
– Tak mi się wydawało, bo on był synem Pakeha, a ojcem pozostałych był Paddy. – Usiadła, z jej piersi wydobył się jęk dziwny i żałosny. – Zatem historia się powtarza. Przyznam, że się uśmiałam, zobaczywszy Dane'a.
– Mamo, jesteś niezwykłą kobietą!
– Niezwykłą! – Krzesło zaskrzypiało znowu, gdy pochyliła się ku niej. – Powiem ci coś w sekrecie, Meggie. Zwykłą czy niezwykłą, jestem bardzo nieszczęśliwą kobietą. Byłam nieszczęśliwa od dnia, w którym poznałam Pakeha. W gruncie rzeczy z własnej winy. Kochałam go, ale to, co on mi zrobił, nie powinno wydarzyć się żadnej kobiecie. No i Frank… Trzymałam się Franka i ignorowałam pozostałych. Ignorowałam Paddy'ego, choć nic lepszego nie mogło mnie spotkać w życiu. Ale ja tego nie dostrzegałam. Wciąż tylko porównywałam go z tamtym. O, na pewno byłam mu wdzięczna i oczywiście widziałam w nim wspaniałego człowieka… – Wzruszyła ramionami. – To wszystko przeszłość. Chciałam powiedzieć tylko, że to źle, Meggie. Mam nadzieję, że rozumiesz?
– Nie, nie rozumiem. W moim pojęciu ta wielka instytucja Kościoła jest zła, skoro pozbawia tego księży.
– Czy nigdy nie zastanowiło cię, czemu w naszym języku ta instytucja, jak ją nazywasz, jest rodzaju żeńskiego? Ukradłaś mężczyznę innej kobiecie, Meggie, tak jak i ja.
– Ralph nie miał innej kobiety poza mną. Instytucja Kościoła nie jest kobietą, mamo, jest tylko instytucją.
– Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Ja to wszystko wiem. Sama tak wtedy myślałam. W jego przypadku rozwód nie wchodził w rachubę. Wśród swojego ludu był jednym z pierwszych, który osiągnął sławę i wielkość jako polityk. Musiał wybierać między mną a swoim ludem. Czy istnieje mężczyzna, który dokonałby innego wyboru? Tak jak twój Ralph wybrał Kościół, prawda? Pomyślałam więc, że mi nie zależy, że wezmę, co się da, przynajmniej będę miała jego dziecko, które będę mogła kochać.
Читать дальше