– On domyśli się na pewno, jeśli kiedykolwiek to przeczyta.
– Zastanawiam się czasem mamo, czy on w ogóle nas pamięta? – westchnęła Meggie.
– Bez wątpienia. Przecież nadal znajduje czas, by zajmować się sprawami Droghedy. Oczywiście, że pamięta nas, Meggie. Jakżeby mógł zapomnieć?
– Rzeczywiście, zapomniałam o Droghedzie. Jesteśmy pierwszą pozycją na liście dochodów, prawda? Musi być bardzo zadowolony. Nasza wełna osiąga na aukcjach funta za funt wagi. Tego nawet kopalnie złota mogłyby nam pozazdrościć. Po prostu złote runo. Ponad cztery miliony funtów ze strzyżenia naszych jagniąt.
– Nie bądź cyniczna, Meggie, nie jest ci z tym do twarzy – powiedziała Fee. Jej stosunek do Meggie, choć czasem nieco cierpki, ostatnimi czasy był pełen miłości i szacunku. – Dobrze nam się powodzi, nie możesz narzekać. Pamiętaj, że co roku otrzymujemy nasze pieniądze, niezależnie, czy jest to rok dobry czy zły. Czyż nie wypłacił Bobowi premii sto tysięcy funtów, a nam po pięćdziesiąt tysięcy? Gdyby nas jutro wyrzucił z Droghedy, moglibyśmy kupić Bugelę, nawet przy dzisiejszych wygórowanych cenach ziemi. A policzyłaś, ile dał twoim dzieciom? Tysiące, tysiące! Bądź więc sprawiedliwa.
– Ale moje dzieci o tym nie wiedzą i się nie dowiedzą. Dane i Justyna muszą się nauczyć, że trzeba dawać sobie radę w życiu bez pomocy naszego kochanego Ralpha Raoula, kardynała de Bricassart. Że też na drugie ma Raoul! Bardzo to normańskie, nie sądzisz?
Fee wstała i podeszła do ognia. Wrzuciła tytułową stronę „Heralda” do płomieni. Kardynał Ralph Raoul de Bricassart zmarszczył się i zniknął.
– Co zrobisz, Meggie, jeśli on wróci?
Meggie burknęła:
– Obiecanki, cacanki.
– Mógłby – powiedziała Fee enigmatycznie.
I wrócił, w grudniu. Bez rozgłosu, tak że nikt o tym nie wiedział; sam prowadził samochód całą drogę z Sydney. Prasa nie wiedziała o jego przybyciu do Australii, więc nikt w Droghedzie nawet nie podejrzewał, że może przyjechać. Nikogo nie było w pobliżu rezydencji, kiedy zaparkował samochód na podjeździe.
Całym ciałem, niemal każdą komórką odczuwał kolejne mile zbliżające go do Droghedy. Wciągał w płuca zapach buszu, owiec, suchej trawy błyszczącej w słońcu. Przypominał sobie kangury i emu, kakadu, iguany, miliony latających owadów, kolumny mrówek przeciągające przez drogę jak przelewająca się melasa i tłuste kluchowate owoce. Kochał to wszystko, bowiem najbardziej kochał we wszystkich istotach tę niezmienność wobec mijającego czasu.
Jedynie osiatkowanie domu było czymś nowym, ale i tu zauważył z rozbawieniem, że Fee nie pozwoliła, by weranda od drogi z Gilly została zamknięta siatką. Oczywiście, Fee miała rację. Metry siatki psułyby czyste linie gregoriańskiej fasady. Ile lat rosną eukaliptusy? Posadzono je tu ponad osiemdziesiąt lat temu. Korony bugenwilly były wielką masą różowych i fioletowych kwiatów.
Było już lato, za dwa tygodnie Boże Narodzenie, i róże kwitły wspaniale. Gdziekolwiek się spojrzało, wszędzie rosły róże: białe, różowe, żółte, karmazynowe i szkarłatne. Pośród zielonej wistarii pięły się sennie różowe i białe pnące róże, opadały z dachu werandy, potem wspinały się po siatce do góry, obejmowały czarne rolety okien na piętrze i sięgały dalej ku niebu. Zbiorniki na wodę i ich podstawy również kryły się pośród róż. Wśród kwiatów wszędzie dominował odcień bladoróżowy. Popielaty róż? Czyż nie tak nazywano ten kolor? To Meggie musiała je zasadzić, na pewno Meggie.
Usłyszała uśmiech Meggie i stanął jak wryty. Ruszył w kierunku dźwięku, który zmienił się w rozkoszne chichotanie. Śmiała się tak, gdy była małą dziewczynką. Śmiech dochodził go za wielkiego krzewu popielatych róż. Rozchylił rękoma kwiaty, niemal odurzony ich zapachem – i śmiechem.
Ale Meggie tam nie było. To chłopiec na zielonym trawniku drażnił się z małym różowiutkim prosiaczkiem. Podbiegał do niego, uciekał galopem, i znów się przybliżał. Nieświadomy obecności kogokolwiek, chłopiec odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się znowu. To był śmiech Meggie. Bezwiednie kardynał Ralph puścił róże i wyszedł na trawnik. Dwunasto- może czternastoletni chłopiec podniósł wzrok, zdumiony. Prosiaczek zakwiczał, zwinął ciasno ogonek i uciekł.
Chłopiec, ubrany w stare szorty, bosy, miał złotobrązową skórę i szczupłą sylwetkę, ale w szerokich ramionach, dobrze zbudowanych udach i łydkach, płaskim brzuchu i wąskich biodrach domyślać się można było przyszłej siły. Długie, lekko kręcące się włosy kolorem przypominały wyblakła trawę z Droghedy, a oczy, w oprawie gęstych ciemnych rzęs, były absurdalnie niebieskie. Wyglądał jak anioł zbiegły z raju.
– Dzień dobry – powitał go chłopiec z uśmiechem.
– Dzień dobry – odpowiedział kardynał Ralph, ulegając urokowi tego uśmiechu. – Kim jesteś?
– Jestem Dane O'Neill – przedstawił się chłopiec. – A kim pan jest?
– Nazywam się Ralph de Bricassart.
Dane O'Neill. A więc to syn Meggie. Nie opuściła wtedy Luke'a, wróciła do niego i urodziła mu tego pięknego chłopca, który mógłby być jego synem, gdyby wybrał ją a nie Kościół. Ileż to miał lat, gdy podjął tę decyzję? Chyba nie więcej niż ten chłopiec. Gdyby poczekał, ten chłopiec mógłby być jego synem. Co za bzdury, kardynale de Bricassart! Gdybyś nie wybrał Kościoła, pozostałbyś w Irlandii, hodował konie i nigdy nie poznałbyś swego przeznaczenia, nie poznałbyś Droghedy, ani Meggi Cleary.
– Czym mogę służyć? – spytał chłopiec grzecznie, podnosząc się giętko, w taki sposób, który kardynałowi natychmiast przypomniał Meggie.
– Czy twój ojciec jest tutaj, Dane?
– Mój ojciec? – Ciemne i delikatnie zarysowane brwi ściągnęły się. – Nie ma. I nigdy go tutaj nie było.
– Ach, rozumiem. A twoja matka?
– Pojechała do Gilly, ale wkrótce wróci. Babcia jest w domu. Czy zaprowadzić pana do niej? – Oczy niebieskie jak bławatki zwęziły się raptownie. – Ralph de Bricassart! Przecież ja o panu słyszałem! O rany, pan jest kardynałem de Bricassart! Wasza Eminencjo, przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.
Kardynał, choć zamienił sutannę na bryczesy, buty z cholewami i białą koszulę, na palcu pozostawił pierścień z rubinem, nie mógł go bowiem zdjąć pod żadnym pozorem aż do końca swego żywota.
Dane O'Neill ukląkł, wziął szczupłą dłoń kardynała w swoje ręce i ucałował z szacunkiem pierścień.
– Nic się nie stało, Dane. Przyjechałem nie jako kardynał de Bricassart, ale jako przyjaciel twojej matki i babki.
– Przepraszam, Wasza Eminencjo, że nie od razu skojarzyłem imię. Często je tutaj wymawiamy, tylko że wymawiamy nieco inaczej. Wiem, że matka bardzo się ucieszy, gdy pana zobaczy.
– Dane, Dane, gdzie jesteś? – zawołał niecierpliwie głos jednocześnie niski i pociągająco schrypnięty.
Opadające ku ziemi gałązki sumaka rozsunęły się i między nimi stanęła piętnastoletnia dziewczyna. Córka Meggie – pomyślał widząc jej zdumiewające oczy. Piegowata, o ostrych drobnych widząc jej zdumiewające oczy. Piegowata, o ostrych drobnych rysach, ku jego rozczarowaniu wcale nie przypominała Meggie.
– O, dzień dobry. Przepraszam, nie wiedziałam, że mamy gościa. Jestem Justyna O'Neill.
– Justyno, to jest kardynał de Bricassart! – powiedział Dane głośnym szeptem. – Ucałuj jego pierścień.
W jej jakby nie widzących oczach błysnęła pogarda.
– Jesteś prawdziwym dudkiem, jeśli chodzi o religię, Dane – powiedziała nie starając się ściszyć głosu. – Całowanie pierścienia jest niehigieniczne i nie zrobię tego. A poza tym skąd wiesz, że to prawdziwy kardynał de Bricassart? Wygląda jak któryś z hodowców, no wiesz, jak pan Gordon.
Читать дальше