A ona szła ku niemu, przestąpiła przez niski biały płotek i podeszła tak blisko, że widział tylko jej oczy, te wspaniałe szare oczy wypełnione światłem, które nie straciły nic ze swego piękna i ze swej władzy nad jego duszą. Zarzuciła mu ręce na szyję i znów dotykał swego przeznaczenia, jakby nigdy od niego nie odszedł. Te usta, których namiętność czuł na swoich wargach, nie były snem śnionym od tak dawna. Był to sakrament innego rodzaju, mroczny nie jak niebo, lecz jak ziemia.
– Meggie, Meggie – powtarzał wtulając twarz w jej włosy, strącając jej kapelusz na trawę, otaczając ramieniem.
– To nie przeszkadza w niczym, prawda? Nic się nie zmieniło? – szepnęła z zamkniętymi oczami.
– To prawda, nic się nie zmieniło – odpowiedział i uwierzył w to.
– Tutaj jest Drogheda, Ralphie. Ostrzegałam cię, w Droghedzie należysz do mnie, nie do Boga.
– Wiem. Przyznaję. Przyjechałem przecież. – Pociągnął ją za sobą na trawę. – Czemu, Meggie?
– Czemu co? – Gładziła go po włosach, całkiem już siwych, bielszych niż włosy Fee, ale wciąż gęstych i wciąż pięknych.
– Czemu wróciłaś do Luke'a? Czemu urodziłaś mu syna? – spytał zazdrośnie.
– Zmusił mnie – powiedziała łagodnie. – Tylko raz, ale mam Dane'a, więc nie żałuję. Dane jest wart wszystkiego, co przeszłam, by go mieć.
– Przepraszam, nie miałem prawa pytać. W końcu sam mu ciebie oddałem.
– Właśnie tak, oddałeś.
– Dane jest wspaniałym chłopcem. Czy jest podobny do Luke'a?
– Nie, raczej nie. Żadne z moich dzieci nie jest zanadto podobne ani do Luke'a, ani do mnie.
– Kocham je, bo są twoje.
– Jesteś jak zwykle sentymentalny. Do twarzy ci z tą siwizną. Wiedziałam, że zestarzejesz się wspaniale, Ralph. I chciałam to zobaczyć. Trzydzieści lat, Ralph, to już trzydzieści lat, jak cię poznałam. A wydaje się, że to trzydzieści dni!
– Trzydzieści lat? Tak dużo?
– Mam czterdzieści jeden, najdroższy, więc nie może być inaczej. – Wstała. – Wysłano mnie w oficjalnej misji, by cię zaprosić do rezydencji. Pani Smith przygotowała wspaniały podwieczorek na twoją cześć, a trochę później, jak się nieco ochłodzi, poda pieczone prosię z chrupiącą skórką.
Szedł przy niej w stronę domu.
– Twój syn śmieje się zupełnie jak ty, Meggie. Jego śmiech był pierwszym ludzkim głosem, jaki usłyszałem tu, w Droghedzie. Myślałem, że to ty, ale zamiast ciebie znalazłem jego.
– Dane był pierwszą osobą, którą tu zobaczyłeś?
– No tak, zdaje się, że tak.
– Co o nim sądzisz, Ralph? – zapytała.
– Spodobał mi się. Czy może być inaczej, skoro to twój syn? Do niego natychmiast poczułem sympatię, czego nie mogę powiedzieć o twojej córce. Ona też za mną nie przepada, jak sądzę.
– Justyna jest moją córką, ale też pierwszorzędną zołzą. Nauczyłam się na stare lata kląć, głównie zresztą przez nią. No i przez ciebie odrobinę. I odrobinę przez Luke'a. I przez wojnę. Zabawne, jak to wszystko się nakłada.
– Bardzo się zmieniłaś, Meggie.
– Czyżby? – Małe pełne usta rozchyliły się w uśmiechu. – Nie sądzę, naprawdę. To tylko ta nasza wielka ziemia powoli zdziera ze mnie kolejne warstwy jak siedem welonów Salomei. Albo jak warstwy cebuli – tak ujęłaby to Justyna. Ani krzty poezji w tym dziecku. Jestem wciąż tą samą dawną Meggie, Ralph, tylko nieco bardziej obnażoną.
– Może…
– Ale, Ralph, ty zmieniłeś się naprawdę.
– W jaki sposób, moja Meggie?
– Jakby cokół chwiał się przy każdym podmuchu i jakby widok stamtąd, z góry, rozczarowywał.
– Rozczarowuje – zaśmiał się bezgłośnie. – I pomyśleć, że miałem kiedyś czelność twierdzić, że nie jesteś niezwykłą! Cofam to. Jesteś jedyną kobietą, Meggie, jedną jedyną.
– Co się stało?
– Nie wiem. Może odkryłem, że dostojnicy Kościoła to olbrzymy na glinianych nogach? Może sprzedałem się za miskę soczewicy? Czy sięgam w próżnię? – Ściągnął brwi jakby w bólu. – I to chyba wszystko, w wielkim skrócie.
– Zawsze byłam bardziej realna, tylko ty tego nie umiałeś docenić.
– Nie mogłem zrobić inaczej, wierz mi! Wiedziałem, gdzie powinienem był pójść, ale nie mogłem. Może byłbym lepszym człowiekiem, nawet jeśli mniej dostojnym. Po prostu nie mogłem, Meggie. Tak bym chciał, żebyś to zrozumiała!
Delikatnie pogładziła go po ramieniu.
– Kochany Ralphie, ja naprawdę rozumiem. Wiem, wiem… Każde z nas ma coś takiego w sobie, czemu nie możemy się oprzeć, nawet jeśli wyje z bólu i pragnie śmierci. Jesteśmy, jacy jesteśmy, i to wszystko. Jak ta stara celtycka legenda o ptaku z cierniem w piersi, wyśpiewującym z siebie duszę, by umrzeć, ponieważ coś go do tego pcha i zmusza. Możemy zdawać sobie sprawę, że czynimy źle, ale ta wiedza w niczym nie zmienia naszego postępowania. Każde z nas ma swoją własną pieśń i jest przekonane, że wspanialszej nie znał świat. Rozumiesz? Sami stwarzamy własne ciernie, nigdy ani przez chwilę nie zastanawiając się nad kosztami. Pozostaje nam cierpienie i wmawianie sobie, że warto było.
– Tego właśnie nie pojmuję: cierpienia. – Spojrzał na jej dłoń, tak delikatnie leżącą na jego ramieniu, a przygniatającą go ciężarem. – Po co tyle cierpienia, Meggie?
– Spytaj Boga, Ralph. To On jest przecież autorytetem, jeśli chodzi o cierpienie. To On nas stworzył takimi, jakimi jesteśmy. To On stworzył cały świat, więc i On wymyślił cierpienie.
Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy uczestniczyli w kolacji, bowiem była to sobota. Następnego dnia rano, ksiądz Watty miał przyjechać, żeby odprawić mszę, ale Bob zadzwonił do niego i uprzedził, że nie będzie nikogo. Takie małe usprawiedliwione kłamstwo, aby zachować w tajemnicy pobyt kardynała Ralpha. Pięciu braci Cleary coraz bardziej przypominało swego ojca: byli teraz starsi, nieco powolniejsi w mowie, ale równie niewzruszeni i wytrzymali jak ich ziemia. A jak kochali małego Dane'a! Zdawali się wciąż na niego patrzeć, odprowadzali go wzrokiem nawet wtedy, gdy wychodził z pokoju. Nietrudno było dostrzec, że żyją w oczekiwaniu na dzień, w którym zacznie wraz z nimi gospodarować na farmie.
Kardynał Ralph odkrył też przyczynę wrogości Justyny. Dane nie odstępował go na krok, czekał na każde jego słowo, pełen sympatii do niego. Justyna była po prostu zazdrosna.
Kiedy dzieci poszły na górę, spojrzał na braci, Meggie i Fee.
– Fee, zostaw na chwilę te swoje papiery – powiedział. – Usiądź razem z nami. Chcę z wami wszystkimi porozmawiać.
Trzymała się nadal prosto i zachowała figurę, tylko piersi nieco opadły i przytyła w talii. W milczeniu usiadła na jednym z wielkich kremowych foteli naprzeciwko kardynała, między Meggie a synami, siedzącymi na kamiennych ławkach.
– Chodzi o Franka – powiedział.
Imię to zawisło między nimi, zabrzmiało dalekim echem.
– To znaczy? – Fee nie straciła panowania nad sobą.
Meggie spojrzała na kardynała, potem na matkę.
– Mów, Ralph – zażądała, nie mogąc znieść tego spokoju.
– Frank przesiedział w więzieniu już prawie trzydzieści lat. Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę – zaczął kardynał. – Wiem, że moi ludzie informowali was, lecz prosiłem ich, by oszczędzili wam zbędnych szczegółów. Szczerze mówiąc, uważałem, że nikomu nie przyniesie to korzyści. I tak nic nie moglibyście zrobić. Myślę, że wypuszczono by go już kilka lat temu, gdyby nie to, że na początku pobytu w więzieniu w Goulburn zyskał opinię człowieka agresywnego i niezrównoważonego. Nawet podczas wojny, gdy niektórych więźniów wypuszczono do wojska, Franka zatrzymano.
Читать дальше