– Jest kardynałem – upierał się Dane. – Justyno, bądź grzeczna! Zrób to dla mnie!
– Będę grzeczna, ale tylko dla ciebie. Choć i tak nie pocałuję jego pierścienia, nawet dla ciebie. Okropieństwo! Skąd mogę wiedzieć, kto całował go ostatnio? Może był przeziębiony?
– Nie musisz całować mojego pierścienia, Justyno. Przyjechałem na wakacje, więc nie jestem w tej chwili kardynałem.
– To dobrze. I powiem panu szczerze, że jestem ateistką – rzekła spokojnie córka Meggie Cleary. – Po czterech latach w Kincoppal uważam, że to kupa bzdur.
– To twoje prawo – powiedział kardynał Ralph, usiłując za wszelką cenę dorównać jej powagą i dostojeństwem. – Czy mógłbym się widzieć z waszą babką?
– Oczywiście. Czy jesteśmy jeszcze panu potrzebni? – zapytała Justyna.
– Dziękuję, znam drogę.
– To dobrze. Chodź Dane, pomożesz mi. Choć że już! – zwróciła się do brata, który wciąż gapił się na gościa.
Mimo, że Justyna szarpała go boleśnie za ramię, Dane stał wpatrzony w prostą wysoką postać kardynała, dopóki nie zniknął za krzewami.
– Prawdziwy dudek z ciebie, Dane. Co ty w nim widzisz?
– Jest kardynałem! – rzekł Dane. – Wyobraź sobie: prawdziwy kardynał w Droghedzie!
– Kardynałowie – wyjaśniła Justyna – są książętami Kościoła. Chyba masz rację, to raczej niezwykłe. Ale on mi się nie podoba.
Gdzieżby szukać Fee, jak nie za jej biurkiem? Wszedł do salonu przez wielkie drzwi, obite teraz siatką. Na pewno usłyszała, jak wchodzi, ale pracowała dalej z pochyloną głową, pokrytą pięknymi jasnymi włosami, już posiwiałymi. Przypomniał sobie, że skończyła już siedemdziesiąt dwa lata.
– Dzień dobry, Fee – powiedział.
Gdy podniosła ku niemu głowę, od razu dostrzegł w niej zmianę. Trudno mu było ją określić. Jak kiedyś, dominowała obojętność, ale coś ponadto. Jakby złagodniała z upływem czasu, a jednocześnie stwardniała; stałą się bardziej ludzka, lecz na sposób Mary Carson. Boże, te matrony z Droghedy! Czy Meggie stanie się taka sama, kiedy przyjdzie na nią czas?
– Dzień dobry, Ralphie – powiedziała, jakby jego wejście było czymś najzupełniej naturalnym. – Miło znów cię widzieć.
– Ciebie też.
– Nie wiedziałam, że jesteś w Australii.
– Nikt nie wie. Przyjechałem na parę tygodni na wakacje.
– Zatrzymasz się u nas, mam nadzieję?
– A gdzieżby indziej? – Powiódł spojrzeniem po wspaniałych ścianach, zatrzymał się na portrecie Mary Carson. – Wiesz, Fee, masz doskonały gust. Ten pokój może równać się z najlepszymi w Watykanie.
– Dziękuję! Staram się, jak umiem. Wolę co prawda jadalnię. Zmieniło się w niej od twojego ostatniego pobytu. Cała jest teraz w różu, zieleni i bieli. Brzmi to okropnie, ale poczekaj, aż zobaczysz. Chociaż nie wiem, czemu się tak przejmuję, to przecież twój dom.
– Dopóki żyje choć jeden Cleary, nie jest mój – odpowiedział spokojnie.
– To pocieszające. No, a tobie powiodło się w życiu od tamtych czasów w Gilly. Widziałeś artykuł w „Heraldzie” o twoim awansie?
– Widziałem. Masz coraz bardziej cięty język, Fee.
– I co więcej, jestem z tego zadowolona. Nie odzywałam się całymi latami. Nie wiedziałam, co tracę – uśmiechnęła się. – Meggie jest w Gilly, ale wkrótce wróci.
Dane i Justyna weszli przez werandę.
– Nanna, możemy pojechać nad jeziorko?
– Wiecie, co mama o tym sądzi. Żadnej jazdy konnej, o ile mama nie pozwoli. Przykro mi, ale to postanowienie waszej mamy. Ale gdzie wasze dobre wychowanie? Przedstawcie się naszemu gościowi.
– Już się poznaliśmy.
– Och!
– Myślałem, że jesteście w szkole – zwrócił się do Dane'a z uśmiechem.
– Nie w grudniu, Wasza Eminencjo. Mamy dwa miesiące wakacji.
Zbyt wiele lat go tu nie było. Zapomniał, że na południowej półkuli dzieci mają letnie wakacje w grudniu i styczniu.
– Czy zostanie pan z nami dłużej, Wasza Eminencjo? – spytał Dane, wciąż zafascynowany.
– Dane, Jego Eminencja będzie z nami tak długo, jak tylko to możliwe – powiedziała babka. Sądzę jednak, że będzie dlań uciążliwe, jeżeli przez cały czas będziecie go tytułować Waszą Eminencją. No więc jak będziemy się do niego zwracać? Wujek Ralph?
– Wujek?! – zawołała Justyna. – Babciu, przecież wiesz, u nas w rodzinie tak nie wolno. Naszymi wujkami są Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy. Musi być po prostu Ralph.
– Justyno! Jak ty się zachowujesz? – skarciła ją Fee.
– Nic się nie stało, Fee. Wolę, by wszyscy do mnie mówili Ralph, naprawdę – powiedział szybko kardynał. Czemu to dziecko tak go nie lubi?
– Ależ nie mógłbym! – wykrztusił Dane. – Nie mógłbym mówić tak po prostu Ralph!
Kardynał położył mu ręce na nagich ramionach. Uśmiechnął się, a jego oczy wydały mu się w zacienionym pokoju bardzo jasne i dobre.
– Oczywiście, że możesz, Dane. To nie grzech.
– Chodź, Dane, idziemy do naszego domku – zakomenderowała Justyna.
– Boże, wspomóż! – powiedziała Fee. – No, Dane, idź się bawić na dwór. No, zmykaj! – Klasnęła w dłonie.
Chłopiec wybiegł, a Fee zerknęła na swoje księgi. Kardynał Ralph ulitował się nad nią i stwierdził, że pójdzie do kuchni. To miejsce niewiele się zmieniło przez lata. Nadal było oświetlone lampami. Nadal pachniało pszczelim woskiem i wielkimi naręczami róż.
Długo rozmawiał z panią Smith i służącymi. Zestarzały się bardzo przez te wszystkie lata, ale im było z tym bardziej do twarzy niż Fee. Były szczęśliwe, naprawdę niemal zupełnie szczęśliwe. Biedna Fee, ona nie byłą szczęśliwa. A czy Meggie jest szczęśliwa?
Kiedy wyszedł z kuchni, Meggie jeszcze nie wróciła. Poszedł więc powoli w stronę rzeczki. Na cmentarzyku panował spokój, tak jak dawniej na ścianie grobowca wisiało sześć brązowych tablic. Pomyślał, że chce tu być pochowany musi pamiętać, aby wydać odpowiednie dyspozycje po powrocie do Rzymu. Zauważył dwa nowe groby w pobliżu grobowca. Jeden należał do starego wyrobnika Toma, w drugim pochowana była żona jednego z pracowników farmy, zatrudnionego od 1946 roku. Pewnego rodzaju rekord – pomyślał. Pani Smith uważała, że wciąż pracował w Droghedzie właśnie ze względu na grób swojej żony. Parasolka chińskiego kucharza całkiem już wyblakła na ostrym słońcu, z początkowej purpury, poprzez wszystkie odcienie, które pamiętał, stałą się bladziutko różowa, niemal popielatoróżowa.
Było bardzo upalnie. Lekki podmuch poruszył płaczącymi wierzbami nad rzeczką, dzwoneczki ozdabiające parasolkę chińskiego kucharza zagrały swą żałosną melodyjkę: „Hi Sing, Hi Sing, Hi Sing. Tankstand Charlie dobry był z niego człek” – z trudem odczytał wyblakły napis. Cóż tak powinno być. Cmentarze powinny zapadać się w matkę ziemię, obracać w proch, aż wszystko zniknie i pozostanie tylko wspomnienie w powietrzu. Nie chciał, by pochowano go w krypcie w Watykanie, wśród ludzi mu podobnych. Wolał to miejsce, gdzie leżą ci, którzy żyli prawdziwym życiem.
Odwrócił się i jego wzrok spoczął na marmurowym aniołku. Podniósł dłoń w niemym geście pozdrowienia. Od strony rezydencji nadchodziła Meggie. Szczupłą i złotowłosa, ubrana w bryczesy i białą męską koszulę. Szary męski kapelusz zsunęła na tył głowy, na nogach miała brunatne boty. Wyglądała jak chłopiec, jak jej własny syn, który powinien być jego synem. Był mężczyzną, ale gdy go tutaj pochowają, nie pozostanie po nim wśród żywych nikt, kto byłby tego świadectwem.
Читать дальше