Czwartego dnia zrobiło się bardzo upalnie. Kardynał Ralph i Dane pojechali przyprowadzić stado owiec. Justyna, obrażona, siedziała sama w domku na drzewie, a Meggie odpoczywała na werandzie. Czułą w sobie radość spełnienia i była niezmiernie szczęśliwa. Kobieta może być sama latami, ale czuje się dobrze, kiedy zjawia się ten jedyny ukochany mężczyzna. Kiedy była z Ralphem, rozkwitała w niej każda cząstka jej ciała, której nie poświęcała Dane'owi. A gdy była z synem, rozkwitało w niej wszystko, co nie należało do Ralpha. Tylko wtedy, gdy miała ich obu przy sobie, czuła się w pełni szczęśliwa.
Było jednak coś, co rzucało cień na jej szczęście: Ralph niczego nie dostrzegł. Meggie zachowała więc swoją tajemnicę. Jeśli on nie zobaczył tego sam, to po co miałaby mu mówić? Czy zasłużył na to, by znać prawdę? Jak mógł więc sądzić, że wróciła do Luke'a? Nie zasługiwał więc na to, by wiedzieć. Czasami czuła na sobie spojrzenie bladych, ironicznych oczu Fee, ale wytrzymywała je niewzruszenie. Fee zrozumiała, naprawdę rozumiała. Rozumiała tę półnienawiść, ten żal i chęć ukarania za wszystkie samotne lata. Ralph de Bricassart wciąż w pogoni za marzeniami. Czemu miałaby go obdarować najpiękniejszym z marzeń, synem? Niech będzie tego pozbawiony. Niech cierpi, nie wiedząc nawet, że cierpi.
Zadźwięczał telefon. Meggie zawołała matkę.
– Mówi Fiona Cleary – powiedziała Fee. Gdy odłożyła słuchawkę, była blada jak kreda.
– Co się stało, mamo?
– Zwolnili Franka. Przyjeżdża nocnym pociągiem. – Spojrzała na zegarek. – Zaraz muszę jechać. Jest już po drugiej.
– Pozwól, że pojadę z tobą – zaoferowała Meggie. Nie chciała, by matka się zawiodła. Wyczuwała, że to spotkanie jest dla niej takie trudne.
– Nie, Meggie. Nic mi się nie stanie. Zajmij się wszystkim i poczekaj z obiadem na mój powrót.
– Mamo, czy się cieszysz? To wspaniale, że Frank zdąży na Boże Narodzenie!
– Tak – powiedziała Fee. – To wspaniałe.
Teraz, gdy można było latać samolotem, kolej nie miała wielu pasażerów. Kiedy więc nocny pociąg pokonał sześćset mil z Sydney i dotarł wreszcie do Gilly, nie było w nim zbyt wielu podróżnych.
Naczelnik stacji znał panią Cleary z widzenia, ale nigdy nie ośmieliłby się ją zagadnąć. Przyglądał się więc tylko, gdy schodziła z drewnianej kładki nad torami i stanęła sztywno na peronie. Wytworna starsza pani – pomyślał. – Modny kapelusz i sukienka, buty na wysokich obcasach. Widać od razu, że spokojne życie na farmie odpowiada kobiecie.
Frank z łatwością poznał matkę. Fee trudniej było rozpoznać syna w pięćdziesięcioletnim mężczyźnie, który stanął na peronie w Gilly o zmierzchu tego dnia. Był wychudzony i bardzo blady. Włosy miał podgolone wysoko, ubranie wisiało na nim bezkształtnie. Ale w sylwetce pozostało jeszcze coś z dawnej siły. Piękne ręce ściskały rondo szarego filcowego kapelusza. Nie garbił się i nie wyglądał źle, lecz widać było, jak bardzo czuje się zagubiony. Bezradnie miętosił kapelusz w garści, zdawało się, że nie spodziewał się nikogo i nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Opanowawszy się, Fee podeszłą do niego energicznie.
– Dzień dobry, Frank – powiedziała.
Podniósł oczy, które wcale nie były oczami Franka: wyczerpane, cierpliwe, ogromnie znużone. Gdy jednak zobaczył i rozpoznał Fee, w tych oczach pojawił się niesamowity wyraz cierpienia i całkowitej bezbronności.
– Och, Frank! – powiedziała Fee i objęła go, przytulając jego głowę do ramienia. – Już dobrze, już wszystko dobrze – powiedziała uspokajająco, jak do dziecka, a potem jeszcze raz ciszej powtórzyła: – Już wszystko dobrze.
Na początku siedział w samochodzie zgarbiony i milczący, ale w miarę jak rolls nabierał szybkości po wyjeździe z miasteczka zaczął się rozglądać.
– Wygląda tak jak dawniej – wyszeptał.
– Zapewne. Czas tu płynie bardzo powoli.
Przejechali przez dudniący drewniany most nad wąską błotnistą rzeczką, wzdłuż której rosły wilgi. W odsłoniętym korycie widać było plątaninę korzeni i żwiru, w niewielkich brązowych kałużach gdzieniegdzie stałą woda. Na tym kamienistym pustkowiu wszędzie rosły eukaliptusy.
– Barwon – powiedział. – Nie sądziłem, że jeszcze go kiedykolwiek zobaczę.
Za nimi unosił się tuman kurzu, przed nimi droga biegła prosto przez wielką trawiastą nizinę.
– Nowa droga, mamo? – Rozpaczliwie szukał tematu do rozmowy, pragnąc, by sytuacja wydała się zwyczajna i normalna.
– Tak, przeprowadzili ją z Gilly do Milparinka tuż po wojnie.
Mogliby przynajmniej posmołować.
– A po co? Przyzwyczailiśmy się już do kurzu. Pomyśl, ile kosztowałoby utwardzenie podłoża, by wytrzymało tutejsze błota. Ta nowa droga jest prosta, utrzymują ją w dobrym stanie i wyeliminowała trzynaście z dwudziestu siedmiu bram. Między Gilly i rezydencją zostało już tylko czternaście. Ale zobaczysz, co myśmy z nimi zrobili. Już nie trzeba ich wciąż otwierać i zamykać.
Rolls jechał po rampie do stalowej bramy, która podniosła się leniwie i opuściła, gdy tylko samochód przejechał pod nią i oddalił się o kilka jardów.
– Cudom nie ma końca – zawołał Frank.
– Jako pierwsi założyliśmy automatyczne bramy, oczywiście tylko między drogą do Miliparinka a farmą. Bramy pastwisk trzeba nadal otwierać i zamykać ręcznie.
– Pewnie facet, który wymyślił te bramy, musiał się ich w życiu sporo naotwierać? – Frank uśmiechnął się szeroko. Była to pierwsza oznaka radości.
Umilkł jednak, więc matka skoncentrowała się na prowadzeniu, nie chcąc go przymuszać. Kiedy przejechali przez ostatnią bramę i wjechali na teren rezydencji, odetchnął.
– Zapomniałem, jak tu pięknie.
– To nasz dom – powiedziała Fee. – Zadbaliśmy o niego.
Zostawiła rollsa przy garażach i poprowadziła Franka do domu. Tym razem sam niósł walizkę.
– Chcesz mieć pokój w rezydencji, Frank, czy wolisz domek dla gości? – zapytała matka.
– Wolałbym domek, dziękuję. – Znużone oczy popatrzyły na nią. – Miło będzie być z dala od ludzi – wyjaśnił, w ten tylko sposób nawiązując do pobytu w więzieniu.
– Sądzę, że tak będzie lepiej dla ciebie – powiedziała prowadząc go do salonu. – W rezydencji jest teraz sporo ludzi: kardynał, Dane i Justyna, pojutrze, na Boże Narodzenie, spodziewamy się Anne i Luddiego Muellerów. – Zadzwoniła na podwieczorek i obeszła pokój zapalając lampy naftowe.
– Luddie i Anne Muellerowie? – zapytał.
Zatrzymała się w trakcie podkręcania knota i spojrzała na syna.
– Minęło już tyle czasu, Frank. Anne i Luddie to znajomi Meggie. – Gdy lampa paliła się tak, jak powinna, usiadła w swoim fotelu. – Kolacja będzie za godzinę, ale najpierw napijemy się herbaty. Muszę przepłukać usta po tej jedzie.
Frank usiadł niezdarnie na brzegu otomany i rozglądał się po pokoju z podziwem.
– Wygląda zupełnie inaczej niż za czasów ciotki Mary.
Fee uśmiechnęła się.
– Mam nadzieję – powiedziała.
Weszła Meggie. Trudniej mu było przyzwyczaić się do widoku Meggie jako dorosłej kobiety niż do widoku starej matki. Siostra uściskała go i wycałowała, a on chował twarz i kulił się, szukając wzrokiem matki, która siedziała patrząc na niego, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że z biegiem czasu wszystko stanie się normalne. Kiedy szukał słów, które mógłbym powiedzieć tej nieznajomej, weszła córka Meggie, wysoka chuda dziewczyna, która usiadła sztywno, przesuwając wzrok z jednej twarzy na drugą i dużymi dłońmi układając fałdki na swojej sukience. Pomyślał, że jest starsza niż Meggie wtedy, gdy opuścił dom. Wszedł syn Meggie wraz z kardynałem. Usiadł na podłodze obok siostry, spokojny i powściągliwy.
Читать дальше