– To wszystko bardzo dobrze – mruknął Olaf Nilsen- jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia… Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
– Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi – ciągnął Nilsen. – Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej… Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącymi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia…
– Szkorbut… – wyszeptał Pitt – klęska północnych obszarów… Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu…
– Cóż mamy przedsięwziąć? – spytał Nilsen.
– Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącymi na nich „czeremszą", czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz żurawiną, czarnymi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowia!
Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora wpada do Tajmyru rzeka Łogata, przecinająca stepową miejscowość obfitującą w czeremsze i jagody.
Nazajutrz kawalkada chorych siedzących na wierzchowych reniferach opuściła obóz „Złotej Studni" i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimy.
Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.
– Pitt Hardful dotrzymał słowa!… – pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i. nic więcej – nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące…
Westchnął raz jeszcze i mimo woli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.
– Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! – szepnął do siebie. – Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj… bez nadziei…
Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia" łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką silą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień związanych z „Witeziem", gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swoimi ponurymi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.
Wpadł jak szalony do szybu i porwawszy kilof, zaczął bić nim w twardą, skrzepłą ziemię, jak gdyby mszcząc się na niej za swój ból i mękę.
Nie widział, jak razem z grudkami ziemi spadały mu pod nogi większe i mniejsze połyskliwe kawałki i ziarna złota; chrapał, rzęził i bił coraz potężniej, bo w piersi wyła mu rozpacz niby głodna, samotna wilczyca.
Znużenie ukoiło serce i uspokoiło wzburzoną, podnieconą myśl.
Cisnął na ziemię kilof i spojrzał pod nogi.
– Hej, towarzysze! – krzyknął. – Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!
Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni", a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.
Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach przylegających do Tajmyru.
Minęły dwa tygodnie i cala partia chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonymi jagodami.
____________________ Wiesz co. Puchaczu? – zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego
po ramieniu. – Straciłeś zęby, ale tobie z tym do twarzy, bo tak czy inaczej – gębę zawsze masz przykrytą nosem.
– Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku – mamrotał Puchacz – lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Varangerfiordzie tak ci wyostrzyli język?
– Jakżeżby inaczej! – zaśmiał się chłopak. – A wiesz. Puchaczu, na czym ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!
– Ho, ho! – wołał ubawiony Puchacz. – Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu…
– Nie ma takiego przysłowia! – wybuchnął śmiechem Lark. – Toś ty je wymyślił. Puchaczu!
– Dowcipny się zrobił nasz Puchacz! – zauważył Rudy Szczur. – A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem.
– A jaki rozmowny! – dodał Falkonet. – Fiu, fiu!
– O! Puchacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! – zawołał, skacząc na jednej nodze, Lark.
– Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! – rzekł śmiejąc się Puchacz.
– Pewno! Bo po takich jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! -odciął się chłopak. – Będzie to jednak dla świata wielka strata…
– Zmykaj mi stąd, rybo zębata! – udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puchacz.
– Poeta z ciebie mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? – zapytał Miguel. – Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika -Saavedry Miguela Cervantesa!
Urwał nagle i po chwili zawołał:
– Patrzcie, patrzcie tam, na północ! Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.
Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadla niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.
Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.
Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem – słupami dymu wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tunguzi i Tawga – ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy z płonącą na szczycie góry Albordż -Gwiazdą Polarną. Lala się krew reniferów – a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki kąpały niemowlęta we krwi ofiarnych zwierząt i wykrzykiwały obłędne, dzikie zaklęcia, błagając o łaskę dobre duchy i cienie zmarłych przodków, odganiając wrogie, szatańskie siły, czyhające wszędzie, gdy Biały Duch mknie nad spowitą w śnieg i lód ponurą, groźną tundrą.
Przyszła straszna, tajemnicza zima polarna, a z nią noc beznadziejna, długa jak śmierć…
W dolinie Numy i na pokładach przybyłych statków nikt nie zauważył nadchodzącej zimy. Praca pochłaniała wszystkich. W „Złotej Studni" roboty trwały od świtu do późnej nocy. Prawie stu białych ludzi, przez nikogo nie zniewalanych, nie chciało wychodzić z wilgotnych, zimnych transz i galeryj, wdzierając się coraz głębiej i dalej w zrytą, przeciętą rowami, galeriami i szybami ziemię, wynosząc na jej powierzchnię złoto, składane tu wiekami i zazdrośnie ukrywane przez tundrę.
Читать дальше