Posuwali się dalej, kierując się za tym głosem.
Pitt dostrzegł w ciemności jakąś ruszającą się postać- i podążył ku niej. Olbrzymie cielsko nagle wyrosło przed nim, rozległ się chrypli-wy, wściekły ryk – i porwany potężną silą Pitt, czując straszny ból w ramieniu i karku, padł, przywalony szamocącym się nad nim wrogiem. Uczuł gorący oddech potwora i o kilka cali od swej twarzy dojrzał kudłatą głowę białego niedźwiedzia.
– Na pomoc!- krzyknął, z całej siły uderzając pięścią w rozwartą paszczę i jednocześnie kopiąc niedźwiedzia obydwiema nogami.
Potwór odskoczył i podniósł się na tylne nogi, przygotowując się do ataku. W tej chwili nadbiegał Nilsen. W ciemności dojrzał zwierza i nie czekając napadu, zrzucił futrzaną kurtę, owinął nią lewe ramię. i z całej siły uderzył prawą ręką niedźwiedzia między oczy. Cios był tak silny, że obalił zwierza na wznak. Porwał się jednak natychmiast i rycząc sunął ku cofającemu się Nilsenowi.
Jednak Pitt zdążył już się podnieść i spojrzawszy za siebie, spostrzegł leżącego na śniegu człowieka. Skoczył do niego, aby wziąć karabin, lecz w ciemności nie mógł go znaleźć. Schyliwszy się nad leżącym, dojrzał siekierę, zatkniętą za pasem. Porwał ją i pobiegł do Nilsena. Niedźwiedź doszedł już do kapitana i podniósłszy się na tylne nogi, starał się uderzeniem potężnej łapy zdruzgotać mu głowę lub zerwać czaszkę.
Pitt zaszedł z tyłu i ciął niedźwiedzia siekierą. Czy działając tylko jedną ręką chybił, czy zwierz pochylił w tej chwili łeb – nie wiadomo. Dosyć, że ostrze spadło mu na grzbiet.
Potwór obrócił się z szybkością błyskawicy i uderzeniem łapy zwalił Pitta, jednocześnie padając na niego i usiłując wbić mu w pierś połyskujące w ciemności ogromne kły.
Od potężnego ciosu Pitt stracił przytomność i z pewnością zginąłby, gdyby Nilsen nie był porwał wytrąconej towarzyszowi siekiery i ze straszliwym rozmachem nie opuścił jej na wroga. Prawa łapa zwierza wraz z ramieniem natychmiast zwisła bezwładnie, niemal odrąbana od ogromnego cielska. Drugie uderzenie rozłupało niedźwiedziowi czaszkę. Padł, chrapiąc i bluzgając krwią.
Olaf Nilsen szybko narąbał gałęzi i rozpalił ognisko.
Długo cucił towarzysza, aż Pitt powrócił do przytomności. Leżał jęcząc i wypluwając płynącą mu z gardła krew.
Nilsen zaczął oglądać znalezionego w lesie człowieka. Był to Anglik Morris Foster. Nie ulegało wątpliwości, że niedźwiedź znienacka rzucił się na myśliwego, uderzeniem łapy strzaskał mu karabin i rozbił głowę, łamiąc kość pacierzową. Zaczął już szarpać swoją ofiarę, gdy nadbiegli nowi przeciwnicy.
Foster nie żył…
Olaf Nilsen zamyślił się, a potem pochylił nad zabitym, zdjął z niego futrzaną malcię samojedzką używaną w zimie przez robotników „Złotej Studni", zarzucił ją na ramię i podniósłszy bezwładnego Pitta, ruszył w stronę pagórków. Długo mozolił się kapitan, nim zdołał wejść na szczyt. Tu złożył rannego, przykrył go ubraniem Fostera i rzekł do Pitta:
– Zaczekajcie, pobiegnę do Sambjedów po pomoc!
Z tymi słowami zsunął się z pagórków i popędził w stronę obozu tubylców, gdzie szkarłatnymi plamami występowały z mroku ogniska.
Późno w nocy Samojedzi na swoich sankach dowieźli do obozu w dolinie Numy rannego Pitta i zmarłego Anglika. Olaf Nilsen kroczył na czele smutnego pochodu i towarzyszącego mu tłumu tuziemców.
Walicki przez całą noc nie odchodził od rannego Białego Kapitana, a z nim razem czuwała Elza Tornwalsen.
Blada, z szeroko rozwartymi oczami, które stały się przepaściste i czarne, z mocno zaciśniętymi wargami stała przy ledwie oddychającym Pitcie Hardfulu i zaciskając drobne, silne dłonie, aż palce chrzęściły, szeptała namiętnie:
– Nie umrzesz… nie umrzesz… bo kocham cię, bo jesteś moim życiem, bo Bóg nie dopuści tak wielkiej i strasznej krzywdy dla mnie, biednej, samotnej, stęsknionej, Nie umrzesz, bo nie dokonałeś swego dzieła… Słyszysz? Nie dokonałeś jeszcze!…
Powiadomieni o wypadku z Białym Kapitanem, zbiegli się wszyscy robotnicy „Złotej Studni", kupcy i ich ludzie i tłocząc się przy barakach, czekali na wieści o rannym. Dwa dni zmagał się Pitt Hardful ze śmiercią, nareszcie usnął spokojnie.
– Będzie żył- oznajmił pewnego dnia Walicki. -Jednak lewą ręką władać nie będzie… Wszystkie mięśnie ma poszarpane i porwane nerwy. Na nic taka ręka!
Ciągnęły się długie dni i tygodnie choroby Pitta Hardfula. Bardzo powoli powracały mu siły. Godzina po godzinie odzyskiwał władzę w szyi i w złamanej pod ciężarem potwornego niedźwiedzia nodze. Długo nie ustawały krwotoki z płuc, rozbitych uderzeniem potężnej łapy północnego drapieżnika.
Wypadek z Pittem uczynił zimowe leże białych ludzi jeszcze bardziej ponurym i przepojonym trwogą.
Zima zawładnęła tundrą niepodzielnie. Zniknęły bez śladu wszystkie, najsłabsze nawet, ledwie dostrzegalne błyski jedną chwilę trwających zórz porannych. Mróz polarnej nocy -żałobnej siostrzycy zimy północnej, otulił kirem cały świat.
Biały Duch coraz częściej zaglądał do tundry i mknął po niej hucząc, wyjąc i sycząc, podnosił i miotał z wściekłością stosy skrzepłego śniegu lub zasypywał domy i las wydmami miękkiego, zimnego puchu, twardniejącego na mrozie i zamieniającego się na lód. Biały Duch Północy zmuszał mrożącym swym tchnieniem grube pnie modrzewi i świerków, żeby pękały niby pod uderzeniem pioruna. Z hukiem biegły po lodzie jeziora wężowe szczeliny i toczyły się z gór odpadające odłamy skał.
Szkorbut, dziwny, niepojęty lęk i głucha rozpacz gnębiły ludzi, a w barakach najweselsi nawet, jak Julian Miguel, Luda, Lark i Kula Bilardowa, chodzili ze zwieszonymi głowami i przygasłymi oczami.
Z wielkim trudem odkopywano codziennie ścieżki prowadzące do szybu i do składów z narzędziami, lecz robót nie przerywano, tylko kierowano nimi teraz innym sposobem. Coraz częściej drżały domy od wybuchających pod ziemią cegiełek piroksyliny, rokaroku i dynamitu. Ale chociaż złoto napływało coraz obficiej i już napełniło cały skład, nikogo to nie cieszyło, bo jadowita, beznadziejna noc zabijała radość w każdym sercu.
Pewnego dnia czy nocy – mieszkańcy osady w dolinie Numy od.dawna już tego nie odróżniali – wszyscy nagle się obudzili.
Jakiś niepokój niewypowiedziany, bicie i ściskanie serca, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa owładnęły ludźmi. Zerwali się na równe nogi i natychmiast rozległy się krzyki radosne i trwożne zarazem:
– Dzień! Dzień!
Istotnie przez okna wdzierały się do wnętrza baraków jaskrawe potoki światła, skrzył się śnieg i migotały różnymi ognikami zamarznięte szyby okien.
Robotnicy narzucając na siebie futrzane malcie wypadali z domów. Kłujący i tamujący oddech mróz obezwładniał ludzi.
– Co to jest? – pytano. – Czy się gdzieś pali? Jednak dymu nikt spostrzec nie mógł, a tymczasem za lasem i za grzbietem górskim drgała, podnosząc się coraz wyżej i wyżej, łuna rozświetlająca całą okolicę i ogarniająca namiot czarnego nieba.
Trwoga zapanowała wśród ludzi. Dopiero Olaf Nilsen uspokoił ich.
– Zaczyna się okres polarnych zórz. Będą trwały dwadzieścia sześć dni.
Na niebie bez przerwy płonęły te tajemnicze łuny bez ognia. Były to wybuchy światła, jakaś nieznana, zagadkowa walka ukrytych potęg. Białe, zielone, niebieskie i różowe pasma, sunące po niebie węże, smugi, zygzaki i płachty miotały się, drgały i przelewały kaskadami ruchomych falujących promieni, tryskały snopami i kaskadami ogni, układały się w koła i półkola, w fantastyczne kolumny, podtrzymujące ciemne sklepienie nieba, w ogniste rogi lub tysiączne ramiona nieznanego bóstwa o imieniu nigdy ustami ludzkimi nie wypowiedzianym. Chwilami zdawało się, że gdzieś daleko, za zamarzniętym oceanem, za sunącymi jak widmo śmierci lodowcami, za istniejącymi w wyobraźni śmiertelników lądami wybucha potężny wulkan, walczący z martwotą i okrucieństwem zimy; nieraz ludzie kamienieli z przerażenia spoglądając na kłębiące się, świetlane zjawy, bijące w bezdeń przestrzeni ognistymi mieczami i włóczniami walcząc z wrogiem nieuchwytnym dla zmysłów mieszkańców skuter lodem ziemi.
Читать дальше