Daleko jesteś, mój bohaterze.
Lecz serce zostawiłeś przy mnie.
Wieczorny wiatr opowiada o tobie,
Jak spędzasz dnie i noce w puszczy.
Chciałabym przelatującym ptakom
Powierzyć swoją miłość,
Aby zaniosły ci ja na twój szlak,
Lecz boję się, by zły Ka-peboan-ka
Nie zmroził jej, a z nią i serca mego,
Powracaj więc, mój bohaterze!
Tanto wyprostował się, uniósł na wysoko wzniesionych ramionach czwartą skórę niedźwiedzia.
— Tinglit! — krzyknął. — Tinglit…
Poprzedniego wieczora była uczta w namiocie mego brata i po raz pierwszy usługiwała przy niej jego kobieta, matka jego przyszłych synów, Tinglit, Brzozowy Listek.
A dzisiaj rano nie chciało się nam wyjść do puszczy. Ranek był leniwy, bo uczta była wielka i świetna. Całe przedpołudnie pletliśmy wraz z Sową siatki na śnieżne karpie. U naszych stóp spał Tauha. W swym nowym zimowym futrze wyglądał teraz, jak bury wilk. Dopiero gdy otwierał oczy, wiedziało się, że to pies przyjaciel.
Po południu jednak wyszliśmy w las, by wypróbować nowe karpie. Świeżo uplecione siatki udały się nam. Niosły nawet po największych zaspach szybko i lekko.
Tauha niechętnie wlókł się naszym śladem. Szybko zrozumiał, że świadomie wybieramy jak największe zaspy, przez które on się mógł ledwo przekopać. Wybrał zatem własną ścieżkę, wkrótce nas porzucił, przepadł w puszczy.
Szliśmy powoli i w milczeniu. Nie chciało nam się rozmawiać. Nie bardzo było o czym myśleć. Wędrowaliśmy bez celu, bez ładu. Wpierw wyszliśmy na wschód, potem skręciliśmy na południe wzdłuż koryta niewielkiego strumienia, nad którym najmłodsi chłopcy często zakładali swe sidła. Gdzieś w głębi lasu wrzasnął królik, a po chwili psi warkot wyjaśnił nam, że królik padł ofiarą Tauhy. Krzyknąłem na psa. Nie od razu jednak przybiegł. Widocznie nie miał ochoty z. nikim dzielić się zdobyczą, bo zjawił się połykając ostatni już kęs i choć pysk miał cały w króliczej turzycy, rozglądał się i zachowywał tak obojętnie, jakby co najmniej od dwóch dni nie miał nic w zębach, a w każdym razie jakby co najmniej od roku nie spotkał żadnego królika w puszczy.
Teraz już trzymał się nas, my zaś zawróciliśmy w stronę wioski, leniwie rozważając, że nieźle by było, gdyby co dzień odbywała się jakaś uczta weselna i co dzień można było próbować szynek niedźwiedzich, pieczonych żeber jelonka, wędzonej skóry łososia, szczupaków pieczonych na strzałach i maczanych w brunatnym miodzie. Mówiliśmy także i o tym, że sami kiedyś wprowadzimy do swoich namiotów młode dziewczęta. Ja mówiłem, że moja squaw będzie musiała mieć takie wielkie i czarne oczy z jaśniejszymi na dnie płomykami, jak Tinglit. Sowa natomiast mówił, że jego kobieta będzie musiała być taka wesoła, jak moja siostra Tinahet. Powiedział nawet, że gdyby ona była młodsza, a on starszy, to już teraz poszedłby do mego ojca i przyniósł nawet dziesięć skór niedźwiedzich, żeby wziąć ją do swego namiotu. Wtedy ja mu powiedziałem, że mnie też musiałby spytać o pozwolenie, a także prosić o pomoc w zdobywaniu owych skór, bo inaczej pierwszy już niedźwiedź, zamiast dać swoją skórę Sowie, poniósłby do swego legowiska jego własną skórę.
Sowa nic nie odpowiedział. Zamiast tracić czas na słowa, rzucił się nagle na mnie i wpakował mnie głową w śnieg. Nie uszło mu to jednak na sucho. Po chwili obaj mieliśmy pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i we włosach. Raz jeden, raz drugi był na górze, żaden nie chciał się poddać.
Przyjaźń przyjaźnią, ale czułem już, jak mi puchnie oko, a drogi Sowa barwił śnieg krwią z nosa…
Nagle zerwaliśmy się na równe nogi. Tauha, który przed chwilą znów przepadł w puszczy, zaczął nagle wyć wilczym głosem. Co to było? Co to miało oznaczać? Popędziliśmy w jego stronę. Tak zwykle wyją psy nad ciałem człowieka.
Tauha odnalazł człowieka. Nad brzegiem strumienia leżał twarzą do ziemi Indianin o ściętych krótko włosach, w obszarpanym stroju, wiszącym na przeraźliwie chudej postaci. Obróciliśmy go na plecy. Trudno było rozpoznać, kim jest ów człowiek. Pod strupami krwi i brudu kryło się jednak coś znajomego.
— Złamany Nóż! — krzyknął Sowa.
Tak, to był Złamany Nóż. Wojownik, którego pochwycili biali w Kanionie Milczących Skał, a o którym Wap-nap-ao mówił, że zgodził się pójść do rezerwatu.
Stopy i dłonie, całe spuchnięte, stanowiły jedną dużą ranę. Całe ciało pokryte miał zadrapaniami, ranami o pobielałych brzegach.
Ułożyliśmy rannego na ułamanych gałązkach, potem Sowa pognał do obozu po pomoc. Siedziałem nad rannym wojownikiem.
Znowu kończył się dzień, znowu nadciągał od wschodu mrok.
Ale o wiele groźniejszy mrok nadciągnie pewnie z południa od strony obozowiska białych. Patrzyłem na ściętą głodem twarz Złamanego Noża. Czego był posłem? Co wieścił losom swego plemienia?
I wtedy raz jeszcze zaciąłem się w lewe ramię, aby kilka kropel krwi spłynęło na śnieg pokrywający ziemię wolnych Szewanezów — aby zawrzeć z nią przymierze na każdą porę roku. Na czas mrozu i na czas upału, na czas wiatru północy i wiatru południa. Na całe życie, jak tylko długo trwać będzie.
Świat nie jest tak długi i szeroki.
Nie ma dla zemsty mojej
Dróg ciężkich i trudnych.
Żebym go nie mógł dosięgnąć.
Żeby zemsta moja nie mogła go dosięgnąć.
Mojego wroga — Wap-nap-ao!
Rodzina Złamanego Noża, od czasu kiedy dostał się do niewoli, jego matka, żona i dwóch małych synów, mieszkała w osadzie szczepu Tanów. Z tego szczepu pochodziła jego żona — opiekowali się więc nią jej bracia. Po przywiezieniu rannego do obozu ojciec wysłał gońca do Tanów z radosną nowiną, Złamanego Noża zaś wziął do swego namiotu Owases.
Przez pierwsze dwa dni nie wolno było widywać się z chorym wojownikiem. Leczył go Gorzka Jagoda. Po zachowaniu się Owasesa zaś, po tym, że nie dawał wstępu do swego namiotu nawet dojrzałym wojownikom, widać było, że Złamany Nóż jest naprawdę ciężko chory.
Na piąty dzień po jego powrocie zjawiła się rodzina chorego. Kobiety rozwinęły namiot pokryty jego znakami totemowymi, nie były jednak szczęśliwe, mimo że syn i mąż powrócił z drogi tak dalekiej, jakby to była Droga Słońca. Złamany Nóż wrócił bowiem, z niewoli. Powitano go i opiekowano się nim, jakby powrócił z walki, z boju, którym ma prawo szczycić się wojownik. On jednak myślał inaczej i całą sprawę inaczej oceniał.
Byłem jednym z tych chłopców, których wezwał Owases, by pomogli przenieść chorego do namiotu, rozstawionego już przez matkę i żonę Złamanego Noża. Byłem więc świadkiem ich powitania. Zdawało mi się, że będzie to chwila wielkiej, choć cichej radości. Złamany Nóż wracał do zdrowia. Mógł już chodzić o własnych siłach i tylko Gorzka Jagoda zakazał mu się poruszać.
Kiedy wnieśliśmy chorego w obecności ojca, Owasesa i Gorzkiej Jagody do jego namiotu, oczy żony Złamanego Noża lśniły od łez radości, a matka rzuciła się ku niemu szepcząc coś bezładnie. Złamany Nóż jednak odwrócił od nich głowę.
— Żona moja — powiedział — ma obciąć swoje warkocze na znak żałoby, bo Złamany Nóż umarł. Będę mieszkał w tym namiocie wraz z wami, ale matka niech nie wspomina, że urodziła kiedyś syna, a żona odśpiewa pieśń żałobną.
Jego słowa uraziły nawet ojca, nawet Owases się żachnął. Żona Złamanego Noża wybuchnęła nagle płaczem, ale ojciec przerwał jej ostrym ruchem ręki.
Читать дальше