Na piąty dzień po tym, kiedy zgodziłem się jechać do rezerwatu, przyszli do mnie obaj ludzie z plemienia Cree i dwaj biali strażnicy. Mieli mnie odprowadzić do rezerwatu. Biały naczelnik uwierzył, że pojadę z dobrej woli, ale tamci nie bardzo wierzyli. Ludzie Cree powiedzieli mi prosto w oczy, że nie wierzą i że za to, że ich pobiłem, będą pilnować mojej drogi i mego snu. Ciągle byli źli i nawet próbowali rzucić się na mnie, ale biali strażnicy nie pozwolili na to. Dopiero kiedy ludzie Cree napili się palącej wody, jeden z nich przyszedł do mnie już nie jako wróg, ale jako przyjaciel. Widać duch palącej wody przypomniał mu o tym, że sam niegdyś pochodził z wolnego plemienia, bo zaczął mówić, że Szewanezi są dzielnymi ludźmi, że sam chciałby być nadal wojownikiem wolnego plemienia, tak jak Szewanezi i Siwasze, którzy żyją we własnej puszczy i nikt nie pilnuje ani ich kroków, ani ich myśli.
Cree płakał jak stara baba, ale słowa jego nie były całkiem niedołężne. Opowiadał, że siła białych jest wielka, że jest rzeczywiście większa niż siła Wielkiego Ducha, bo Wielki Duch nie potrafił obronić swoich synów ani ich ziemi, ani ich wolności przed bronią i złodziejstwem białych. Mówił jednak, że Szewanezi, jeśli zechcą, potrafią ochronić swoją wolność.
I tu słuchajcie uważnie, bracia. Mówił on, że biali nie poślą całej swojej wielkiej siły przeciw Szewanezom, bo to by była wojna zbyt kosztowna. Że nie warto posyłać tysięcy wojowników przeciw jednemu małemu plemieniu. Biali obiecali Wap-nap-ao nagrodę za to, jeśli zapędzi tej zimy Szewanezów w stronę rezerwatu albo jeśli uzyska zgodę plemienia na przejście do jeziora Ontario. Ale Wap-nap-ao dostanie małą ilość ludzi z Królewskiej Konnej i jeśli uciekniemy mu, jeśli nie damy zgody, to znowu przez kilka lat możemy mieć spokój, bo są tacy biali naczelnicy, którzy już teraz mówią, że nie warto tracić ludzi z Królewskiej Konnej i gonić za jednym małym plemieniem po wszystkich puszczach tego kraju. Tak mówił Indianin z plemienia Cree i choć opętała go paląca woda, mówił prawdę. Wiem o tym, że mówił prawdę, bo jeszcze na drugi dzień, kiedy ogarnął go strach, prosił mnie, żebym jego słów nie powtórzył nikomu z białych ludzi.
Na drugi właśnie dzień wyjechałem z kamiennego tipi, pod strażą dwóch ludzi z Królewskiej Konnej i obu Cree, do rezerwatu. Biały naczelnik był tak łaskawy, że dał mi nawet konia, bo mieliśmy jechać przez siedem dni, a on widział już we mnie swego przyjaciela.
Jechaliśmy przez cały czas na południowy wschód. Ziemia tam jest płaska i można spotkać wielu białych ludzi, którzy mieszkają w kamiennych i drewnianych namiotach. Ich ścieżki są też wyłożone kamieniem, a lasy rzadkie, bez zwierzyny, na pół martwe. Więcej tam wyciętych drzew niż u nas skał. Biali wypędzili stamtąd zwierzynę i w takich lasach każde wolne plemię umarłoby z głodu. I powiadam wam, że jeśli do nas przyjdą biali, zbudują swoje namioty i swoje drogi przez puszczę, to i tutaj las wymrze i zginą ostatnie wolne plemiona.
Myślałem o tym jadąc razem ze swymi strażnikami i choć moje serce pełne było smutku i nienawiści, udawałem przed nimi radość, udawałem, że cieszę się na to życie, jakie mi przeznaczyli. Nawet wtedy, kiedy strażnicy chcieli, bym pił palącą wodę, udawałem że piję, naśladowałem ludzi Cree, śpiewałem i tańczyłem przy wieczornym ognisku… Piątego dnia skręciliśmy z drogi białych w nieco gęstszy las i przeszliśmy szeroką rzekę. Tego wieczoru, kiedy przystanęliśmy na noc, sam poprosiłem o palącą wodę, tańczyłem i śpiewałem, pokazywałem, że jej duch całkiem mnie opętał, że myśli moje są szalone, a nogi coraz słabsze. Biali i Cree śmiali się ze mnie, jak śmieją się ludzie z tańczącego niedźwiedzia, którego opadły dzikie pszczoły. Sami śpiewali i tańczyli, sami pili wiele i jeszcze więcej się śmiali, kiedy zacząłem udawać, że paląca woda poraziła mnie całkiem, zwaliła na ziemię i wywróciła żołądek.
Upadłem na długo przedtem, zanim poszli spać. Leżałem jak człowiek zabity. Uznali, że tej nocy nie trzeba mnie pilnować, a że im paląca woda zawróciła głowy, żaden z nich nie pozostał przy ognisku, by czuwać nade mną.
I wtedy uciekłem. Zabrałem ze sobą wszystkie konie i przez całą noc pędziłem na północ, a dopiero o świcie puściłem trzy, zabierając sobie tylko jednego wierzchowca z luzakiem. Nie dałem koniom spokoju. Pędziłem cały czas na północ, na północ. Minąłem Jezioro Niewolnicze. Zmieniałem konie co pół dnia. Nie dawałem sobie ani im odpoczynku.
Trzeciego dnia stanąłem nad Rzeką Wielkiej Wody i zaniosłem modły do Wielkiego Ducha, bo znowu byłem na progu naszej krainy i wiedziałem już, że ujrzę swych braci, że choć zhańbiła mnie niewola, to jednak powrócę do nich i przekażę im słowa człowieka Cree. Powtórzę to wszystko, co może przysłużyć się memu plemieniu niezależnie od tego, czy jego wojownicy przyjmą mnie jak brata, czy odpędzą od siebie jak tchórza.
Przy przejściu przez rzekę utonął mi jeden koń, a drugiego dnia zaczęła się śnieżyca i w czasie noclegu, kiedy nie mogłem rozpalić ognia, wilki zabiły drugiego konia.
Zmęczenie wstąpiło we mnie, bo brakło jedzenia, a droga przez śnieg była ciężka. Nocami wilki zbierały się pod drzewami, na które się chroniłem. Nie miałem broni i słabłem coraz bardziej. Szybko skończyło się mięso konia, którego zabiły wilki. Przychodziły do mnie złe duchy. Przynosiły strach i mękę, sprowadzały z prostej drogi, wiodły w bagna.
Ale broniły mnie też dobre duchy. Ochroniły nawet przed pogonią Królewskiej Konnej, zaprowadziły w stronę obozu.
Na dwa dni przed powrotem do was widziałem dwóch z Królewskiej Konnej, jak przejechali przez puszczę, ale Key-wey-keen zasypał moje ślady świeżym śniegiem i nawet ich psy mnie nie odnalazły. Na dzień przed powrotem złe duchy jeszcze raz zagrodziły mi drogę. Nasłały na mnie głodnego rysia. Na szczęście ryś był bardzo młody. Rozdrapał mi tylko pierś i poranił ramiona.
Musiałem dojść do was i dobry Manitou raz jeszcze dał siłę moim rękom i zdusiłem rysia. A potem, kiedy już nie mogłem iść i kiedy myślałem, że nigdy już was nie ujrzę, przyprowadził do mnie dwóch chłopców. Przyprowadził mnie do mojego plemienia.
W ciągu następnych dni bębny znów zwoływały wszystkie szczepy do głównego obozu. W południową stronę wysłano straże młodych wojowników, a Rada Starszych radziła przez dni i noce, jakimi drogami ma odejść plemię, ażeby Wap-nap-ao stracił ślad. Wojownicy spędzali wciąż dni i noce w puszczy, choć śnieg już leżał wysoko i choć zazwyczaj powracali z pustymi rękami. Ojciec jednak nakazał łowić każdą zwierzynę, bo ciągle jeszcze zbyt małe były zapasy jedzenia na zimę. W tym roku przecież straciliśmy prawie cały miesiąc wielkich łowów na ucieczkę przed Wap-nap-aó. I dlatego właśnie tak długo trwały narady w namiocie ojca, bo trudno było cokolwiek postanowić, co nie groziłoby albo wolności, albo życiu plemienia.
Jeśli bowiem wyruszylibyśmy na północ śladami jeleni i łosi, ludzie z Królewskiej Konnej zdołaliby otoczyć nas na równinach i albo wybić wszystkich wojowników, albo zmusić szczepy do posłuszeństwa.
Bezpieczni moglibyśmy być tylko na Ziemi Słonych Skał. Dojścia do tej doliny potrafiliby obronić nasi wojownicy przed największą nawet siłą. Ale mieliśmy zbyt małe zapasy. A na Ziemi Słonych Skał najlepszy nawet myśliwiec nie potrafi w zimie upolować choćby małego królika.
Żywności mogło nam wystarczyć — tak mówił ojciec — najwyżej na trzy miesiące, i to już przy surowym głodzie.
Читать дальше