Coraz krótsza jest ścieżka idącego przez niebo słońca. Szary niedźwiedź poszedł spać wysoko w góry — po puszczy włóczą się jeszcze tylko czarne i brunatne samotniki.
Z dalekiej północy przylatują pierwsze płatki śniegu. Spadają na grubą warstwę pokrywającą puszczę liści. Pan Key-wey-keenu narzucił na ramiona biały płaszcz. Tańczy z uciechy, a puszcza wypełnia się śnieżną, wirującą bielą. Rano świeci znów słońce, ale zmęczone — nie grzeje.
Od kiedy ojciec Tinglit, Lekka Stopa, przyjął Tanto w swym namiocie i obiecał dać swą córkę za cztery skóry niedźwiedzie, co ranka wyruszaliśmy na polowanie. Późno było. W puszczy leżały pierwsze białe płaty — ślad po pierwszych śnieżycach. Tanto jednak miał już trzy czarne skóry.
Ojciec chciał mu dać czwartą, ale Tanto postanowił, że sam musi ją zdobyć, choć zarówno on, jak i Tinglit marzyli już o tym, by to ona rozpalała co dzień ogień w namiocie brata.
Szukaliśmy śladów na północy, na zachodzie. Zapędziliśmy się nawet do podnóża gór, ale duchy puszczy wciąż były niełaskawe. Dwa razy udało się odkryć ślady niedźwiedzich łap, ale pierwsze z nich zgubiliśmy w Skałach Skaczącej Kozy, drugi zaś ślad zaprowadził nas do miejsca, w którym o dzień wcześniej niedźwiedź został otoczony przez myśliwych Siwaszów. Na miejscu walki pozostały już tylko kałuże krwi i czaszka zawieszona w koronach złotej sosny z ofiarną szczyptą tytoniu w oczodołach.
Potem przez jeden dzień nie wychodziliśmy w ogóle z wioski, bp Key-wey-keen tańczył w puszczy z północną śnieżycą. Gdy zaś nazajutrz rano o ciemnym świcie wyruszyliśmy znowu w drogę, głęboki śnieg pokrył ścieżki puszczańskie.
Tym razem ruszyliśmy ku wschodowi, choć wojownicy twierdzili, że w tamtej stronie żadnego łupu odnaleźć już nie można. Narty niosły nas lekko pod strome nawet wzniesienia, gdyż. — jak na każdy świeży śnieg — podbiliśmy ich spody jelenią skórą.
Puszcza milczała, wraz ze śniegiem opadała na nią cisza snu. Biegliśmy długie godziny, wciąż na wschód i na wschód. W lewe ramię trącał nas Key-wey-keen i kazał przyśpieszać biegu. Tanto pędził, jakby chcąc uciec przed nim, ja jednak byłem już wyraźnie zniechęcony. Nie wierzyłem, by udało się nam przyłapać któregoś z czarnych braci o tej porze, kiedy puszcza zapada w pierwszy zimowy sen. Ale Tanto biegł ciągle naprzód i naprzód — naprzeciw wstającemu słońcu. Za nami pędziły nasze cienie.
Widocznie Tinglit uprosiła Dobrego Ducha drzew o pomoc, bo gdy słońce dosięgło już szczytów najwyższych jodeł, a my minęliśmy zaspy wąwozu bobrów przedzierając się ku rzece, Tanto nagle przystanął w pół kroku.
Oto na brzegu rzeki ujrzeliśmy niewielki, obsypany śniegiem kopczyk. Rozglądając się ostrożnie podeszliśmy ku niemu. Tak — Tanto nie mylił się — był to przemyślnie ułożony z gałęzi i kamieni pagórek. Wystarczyło odrzucić kilka gałęzi z wierzchu, by odkryć niedźwiedzią spiżarnię, pełną zmarzniętych ryb.
Śnieg leżał tu dwiema warstwami. Śnieżyca widać nie sięgała aż w te okolice, bo na starym śniegu widniała zaledwie cienka warstwa nowego puchu. Dzięki temu nietrudno było odkryć w starej przymarzniętej skorupie wczorajsze chyba ślady niedźwiedzich łap.
— Nie zostawię go — szepnął Tanto — choćbyśmy mieli zamieszkać w puszczy.
Skinąłem głową. Tym razem musimy wrócić ze skórą niedźwiedzią.
Poszliśmy śladem w górę rzeki, klucząc szerokimi półkolami, starając się jak najczęściej iść pod wiatr. Ciężka to była sprawa, bo w niektórych miejscach niczego już pod świeżym śniegiem odnaleźć nie było można. Na szczęście w innych miejscach Key-wey-keen odwiał puch Z niedźwiedzich śladów.
Koło południa znaleźliśmy drugi kopczyk. To już był bardzo dobry znak. Był niewątpliwie świeży. A zatem szliśmy we właściwym kierunku. Oznaczało to też, że niedźwiedź stale krąży wokół rzeki, że trzeba szukać tych miejsc, w których bywa najwięcej ryb.
Wreszcie odkryliśmy rzecz najważniejszą i Tanto aż oblał się rumieńcem jak dziewczyna z radości — odkryliśmy pod pniem starej sosny nocne legowisko niedźwiedzia i świeży, już dzisiejszy ślad, wiodący nadal w górę rzeki.
Od tej chwili posuwaliśmy się coraz wolniej. Daleko przed nami musiał iść nasz wzrok — przed wzrokiem zaś jeszcze węch i słuch. Tanto przygotował się już do walki. Zdjął bluzę, przewiesił sobie przez ramię torbę z solą, ujął w rękę tomahawk. Ja szedłem za nim z nałożoną na cięciwę strzałą.
W końcu ostrzegł nas słuch, zanim wzrok potrafił cokolwiek powiedzieć.
Przed nami był nagi, wysoki brzeg rzeki, opadający ku niej wysokim urwiskiem. Słyszeliśmy plusk, głośne sapanie: Mokwe łowi ryby.
Znów zatoczyliśmy łuk, by obejść wiatr. Wreszcie zsunęliśmy się ku brzegowi rzeki, śnieg niósł nas bezszelestnie.
Wielki czarny Mokwe stał na rzecznej płyciźnie, na którą zapędził z brodu ławicę ryb. Co chwila rozlegał się plusk przecinanej łapą niedźwiedzia wody i nowa zdobycz leciała na brzeg, gdzie urósł już spory stos wcześniej złowionych ryb.
Mokwe stał obrócony do nas plecami. Sapał ciężko. Nie słyszał zbliżających się myśliwców. Serce mi biło, ale nie tylko z nadziei. Także ze strachu. Zrozumiałem, że Tanto nie chce przedłużać łowów ani dłużej czekać na niedźwiedzia, bo dzień już się powoli kończył. Postanowił, że tutaj stoczymy walkę. A miejsce nie było bezpieczne. Jeśli trzeba by było uciekać, obaj musielibyśmy uciekać w jedną stronę — wąskim nadbrzeżnym pasmem i nieco pod górę. W takim wypadku ucieczka mogła się skończyć tylko śmiercią.
Tanto nakazał mi jak najdalej pozostać z tyłu. Ale nie usłuchałem go. Wiedziałem, że moja strzała może mu się przydać tu bardziej niż kiedykolwiek.
Niedźwiedź ciągle nas jeszcze nie słyszał. Wreszcie Tanto, napiąwszy łuk, krzyknął:
— Mokwe, bracie, obejrzyj się!
Niedźwiedź powoli, jakby nie dowierzając swemu słuchowi, zwrócił się ku nam. Wtedy świsnęła strzała Tanto i utkwiła w samym oku wielkiego zwierza. Przez puszczę potoczył się wściekły ryk. Moja strzała utkwiła w rozwartej paszczy.
Niedźwiedź pędził wprost na nas. Odskoczyliśmy w obie strony, zarył się więc na chwilę w ziemię, by wybrać przeciwnika — w końcu wybrał większego, wywijającego bluzą Tanto. Poderwał się na tylne nogi. W tej chwili brat sypnął mu w oczy garścią soli i zarzucił na głowę skórzaną bluzę.
Od tej chwili Mokwe przegrał walkę. Oślepł — nie mógł nas też odnaleźć węchem, bo tłumiła go bluza Tanto, ostro przepojona zapachem człowieka. Słuch zaś niedźwiedzie mają dość tępy. By go zmylić, wrzasnąłem:
— Jestem tutaj, Mokwe!
Zwierz zwrócił się ku mnie, a wtedy Tanto podbiegł ku niemu i wbił mu dzidę w bok, w drugim zaś boku utkwiła druga moja strzała.
Musiały to być ciężkie ciosy, bo Mokwe nagle za ryczał żałośnie i ze strachu. Opadł na przednie łapy, zakołysał głową, jakby szukając drogi ucieczki. I to był już koniec walki. Tanto skoczył ku niemu ze wzniesionym w górę tomahawkiem i zadał mu straszny cios w pochylony ku ziemi łeb.
Niedźwiedź rzucił się do ostatniego swego skoku i opadł na ziemię.
— Wybacz, bracie Mokwe — powiedział Tanto — ale musiałem zdobyć twą skórę, by wprowadzić do swego namiotu najpiękniejszą dziewczynę Szewanezów.
Mokwe milczał. Key-wey-keen niósł zapach nowego śniegu. Trzeba było spiesznie wracać do wioski.
Nie wzięliśmy ze sobą mięsa, bo kiedy skończyliśmy oprawiać niedźwiedzia, od wschodu sączył się już wieczorny zmrok. Skóra była wielka i ciężka. Niosła nas jednak radość. Do wioski zdążyliśmy jeszcze, zanim usnęły wszystkie namioty. Zdążyliśmy wraz z nowym śniegiem. Wiatr nieco ucichł. Z głębi nocy sypał wir białych gwiazdek, kładł się łagodnie na ziemi, tłumił nasze kroki. W namiocie ojca Tinglit płonęło jeszcze ognisko i słychać było wysoki głos dziewczęcy. Przystanęliśmy. To śpiewała Tinglit:
Читать дальше