Wap-nap-ao siedział nieruchomo i tylko wodził oczami wokół siebie — umilkli nawet tamci dwaj biali. Patrzyli, jak wolne plemię Szewanezów odpowiada na prawo białych.
Przez skały i rzeki.
Przez krzewy, przeszkody i las.
Omijając chytrego Pan-puk-keewis,
Przez źródła i strumyki leśne
Biegł do tamy zbudowanej przez bobry
Nad jezioro Spokojnej Wody,
Gdzie rosły lilie.
Gdzie falowało sitowie.
Gdzie mieszkała dziewczyna jego
O włosach i oczach czarnych
Jak wody tego jeziora…
(z pieśni miłosnej)
Posłowie białych odjechali jeszcze tej samej nocy. Odprowadzili ich Owases i Tanto. Odjechali też wodzowie innych szczepów. Do wioski powrócili wojownicy z końmi, ale już od rana rozjechali się do puszczy. Niewiele czasu nam zostało w tym roku na łowy, wiadomo było, że wkrótce powróci na nasz ślad Wap-nap-ao, że plemię znowu będzie musiało gubić swój trop w lasach i górach. Zawarliśmy braterstwo krwi z naszą ziemią, ale w wiosce nie słychać było śpiewów ani okrzyków.
Czekałem na powrót brata, nie pobiegłem nawet z Sową do puszczy, choć chłopcy Kapotów odkryli ślad całego stada jeleni. Czekałem na brata już od rana przed jego namiotem, czekałem wiedząc, że może powrócić nie prędzej niż dopiero w południe. O czym myślałem? Nie pamiętam. Myśli me były szybkie i bezładne jak chmury deszczu porwane przez wiosenny wiatr. Zamknąłem oczy, oglądałem całe swoje życie — słyszałem piosenki matki, śpiewane jeszcze małemu Uti, walczyłem z łosiem nad. Długim Jeziorem, widziałem drogę do obozu Młodych Wilków, strzelałem do orła, patrzyli na mnie wojownicy z Groty Milczących Skał. Owases opowiadał o Pięknej i Idaho…
Słońce minęło południe, potem powoli przetoczyło się ku zachodniej stronie. Wciąż czekałem na brata. Kilka razy widziałem, jak między trzema brzózkami naprzeciw namiotu Tanto ukazuje się Tinglit. Ona też czekała.
Owases i Tanto powrócili dopiero wieczorem. Odwiedzili na krótko ojca i czarownika, potem rozeszli się do swych namiotów. Tanto spętał konia, puścił go na łączkę koło trzech brzóz, wreszcie podszedł do mnie. Minął mnie w milczeniu, wszedł do tipi i widać było, że nie chce ze mną mówić. Ja jednak uparłem się, wszedłem za nim. Nawet na mnie nie spojrzał. Rozpalił ognisko, twarz miał ściągniętą zmęczeniem.
Pomogłem mu rozdmuchać płomień-. Usiedliśmy naprzeciw siebie.
W końcu Tanto spytał: i — Czego chce mój brat?
— Czy biali prędko powrócą?
— Nie wiem.
— Czy odprowadziliście ich do obozu białych?
— Nie. Wap-nap-ao nie chciał, abyśmy widzieli, jak daleko jest obóz i ilu w nim ludzi. Ale spotkaliśmy Tłustego Handlarza. Powiedział, że Wap-nap-ao ma do swego obozu jeszcze osiem dni drogi i że nieprędko zbierze nowych wojowników.
Nie umiałem zacząć tej rozmowy, którą zacząć chciałem. Brakło mi odwagi. I właściwie sam nie wiedziałem dokładnie, co chcę powiedzieć. Chciałem usłyszeć tylko to, co brat myśli.
Raz już nawet zacząłem:
— Tanto…
Ale znów zabrakło odwagi. Dokończyłem całkiem inaczej:
— Tinglit przez cały dzień wychodziła między brzozy.
Brat nawet się nie uśmiechnął, spojrzał tylko uważnie na mnie. Powiedział:
— Wyjdź ze mną.
Był już mrok. Wiał Key-wey-keen — jego oddech stawał się coraz chłodniejszy. Stanęliśmy między trzema drzewami, oparliśmy się o ich pnie. Wiedziałem, że za chwilę zjawi się tu Tinglit. Brat wychodząc z namiotu zostawił odsłoniętą skórę wejściową — był to znak, że czeka na Tinglit. Nie należało zatem zaczynać rozmowy. Ale ja czekałem na niego cały dzień. I nie mogłem czekać dłużej. Teraz ośmieliła mnie ciemność. Powiedziałem:
— Tanto, w twoich i moich żyłach płynie krew białych ludzi. Nie odpowiedział.
— Tanto — powtórzyłem — to jest prawda.
— Milcz!
— Tanto! — krzyknąłem. — Matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. Stanął nade mną, mówił, jakby pędziła go gorączka:
— Nie, nie jest jego siostrą. Ale w naszych żyłach płynie zła krew. Ty masz nawet jaśniejszą skórę i pobielałe włosy. Wszyscy wiedzą, że matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. I nie pamiętają o tym nawet. Ale ty pamiętasz. I ja nie mogę zapomnieć. Co to znaczy? To znaczy, że mamy zatrutą krew. Że jesteśmy inni.
— Nieprawda! — krzyknąłem.
— Prawda. Ja o tym pamiętam lepiej niż ty i dłużej niż ty. Wap-nap-ao wkrótce znowu wejdzie na nasz ślad. Co my, dzieci białej kobiety, będziemy czynić?
Nie słyszeliśmy kroków Tinglit. Stanęła tuż przy nas. Widziałem z bliska jej wielkie oczy. Mówiła:
— Tinglit słyszała wasze słowa. I serce jej jest smutne. Serce jej jest smutne, bo wasze myśli błądzą, bo w waszym głosie słyszę gniew. Ja, Tinglit, mówię wam to, co mówią Wszyscy. My kochamy Biały Obłok i oną”,nas kocha. Ona jest naszą, tak samo jak ja, jak mój ojciec, jak będzie mój syn. Jedna jest ludzka dobroć i jedno jest ludzkie zło, choć człowiek ma różne barwy skóry. Ale każdy jest taki sam. Wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu, zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie na spoczynek jak zima.
Umilkła. Nad nami drżały listki brzóz. A Tinglit, Brzozowy Listek, mówiła już tylko do Tanto:
— Pójdziemy jutro, Tanto, na Wzgórze Samotnej Sosny. Tam oczy twoje ujrzą lasy naszej ziemi. Myśli staną się jasne i radosne. Ja pójdę z tobą. Ja pójdę z tobą zawsze. Znasz wysoki las i potrafisz w nim czytać jak Gorzka Jagoda w gwiazdach. Zawsze będę ci wierna, Tanto. Jedno ognisko będzie nas grzało i jedna skóra okryje nas w chłodne noce, Tanto!
Ognie w namiotach bledną i gasną, za to na niebie zapalają się gwiazdy. Są bardzo blisko. Wystarczy sięgnąć ręką. Sierp księżyca leży tu — wsparty o czubek czarnej jodły. Znowu słychać krzyk dzikich gęsi. Ciągną na południe, bo oddech Key-wey-keenu jest coraz chłodniejszy.
Gwiazdy bledną. Księżyc ucieka za skały. Wstaje mroźny brzask. Gdzieś wśród krzaków wrzasnął królik. Nad brzegiem jeziora słychać szybkie trzaski, pomruki, sapania. To piżmoszczury i bobry uwijają się jak mrówki, coś tam nadgryzając i skrobiąc. Wspólnie rozpoczynamy nasz dzień. Ci w lesie, tak jak my, śpieszą się coraz bardziej, by do końca uzupełnić zimowe zapasy.
Widzę, jak ze swego namiotu wychodzi Owases. Patrzy na krwawo wschodzące słońce. Marszczy się z troską.
Idziemy z Sową na brzeg jeziora. Dziś popłyniemy w mgłę, by szukać śladów zwierzyny. Przy spuszczeniu kanoe musimy drągiem łamać lód. Przez noc urosła już przy brzegu skorupa pokryta szronem. Widnieje na niej lisi trop.
Wiem, czemu Owases marszczy czoło. Musimy ponieść karę za to, że krótki był w tym roku czas naszych łowów — że zamiast polować, trzeba było uciekać i walczyć z białymi. Spóźnione łowy i długa zima — to głód. Teraz już jest późno. W każdej chwili zły Duch Północy może skuć jeziora cienkim lodem. Wtedy myśliwi będą skazani na czekanie, dopóki lód nie wzmocni się dostatecznie, by po nim chodzić. Tak Ka-peboan-ka, pan Key-wey-keenu, mści się na niedoświadczonych lub opieszałych łowcach.
Ma jeszcze w zanadrzu śnieżyce, głębokie śniegi i huraganowe wiatry. Ale jest powolny, nie grozi od razu wszystkim. Wpierw przysypuje wzgórza cienką warstwą szronu, by człowiek obarczony ładunkiem pośliznął się idąc i upadł łamiąc rękę lub nogę. Potem Ka-peboan-ka pokryje jezioro cienką warstwą lodu. Może myśliwy jakiś wejdzie na taflę i utonie? Albo ;zamrozi kanoe na środku jeziora. Kanoe uwięźnie w lodzie zbyt grubym, by przebić się przezeń, a zbyt cienkim, by po nim przejść.
Читать дальше