Pamiętaliśmy dobrze, kiedy po raz pierwszy dobiegło nas imię Wap-nap-ao. Sięgaliśmy wtedy wzrostem Owasesowi zaledwie do pasa. Ale od tego czasu wiele razy Key-wey-keen zmienił kierunek swego biegu i wiele razy śnieg przykrył puszcze swym białym milczeniem. Owasesowi zaglądamy dziś już prosto w oczy, mięśnie nasze stwardniały i coraz bardziej stają się odporne na ból i zmęczenie. Nie tak odległy nawet jest już czas naszego wtajemniczenia. I dopiero teraz mamy wreszcie ujrzeć po raz pierwszy Wap-nap-ao…
Ojciec wraz z czarownikiem wyszli już przed namiot wodzowski i zasiedli na rozłożonej skórze niedźwiedziej. Stojąc wraz z Sową u wejścia naszego tipi widzieliśmy wyraźnie ich chmurne twarze.
Na skraju puszczy ukazali się jeźdźcy. Prowadził ich Tapto. Po jego lewej stronie jechał mężczyzna w czerwonej bluzie i dziwacznym nakryciu głowy. Tuż za nim jechał Owases pochy lony J akzwykle nad końskim karkiem. Był tam jeszcze Złamany Nóż i dwaj biali w czerwonych bluzach.
Kobiety i dziewczęta skryły się w namiotach, bębny biły głucho, orszak zbliżał się szybkim kłusem. Gdy wymijali nas, ujrzałem twarz Owasesa i po raz pierwszy na tej twarzy ujrzałem coś innego niż obojętność. Owases, sam Owases nie umiał tym razem skryć bólu i smutku w oczach. Wargi krzywił tak pogardliwie, jakby gardził gośćmi, nami, nawet sobą.
A biali? Pierwszy z nich, jadący wraz zbratem, dorównywał wzrostem naszym wojownikom. Twarz miał podobną nawet do naszych — ostrą jak nóż, o głęboko zapadniętych oczach. Tylko włosy świeciły mu jasno, prawie tak jasno, jak złote włosy mojej matki. Twarz miał nieruchomą. Nie umiał jednak patrzeć spokojnie i prosto. Jego oczy szybko biegały wśród namiotów, przeliczyły stado koni, prześliznęły się P° nas. Węszył tymi oczami jak głodny sparszywiały wilk. Był jednak groźny. Czuło się w nim siłę i odwagę mężczyzny, i groźniejszą jeszcze chytrość-
Natomiast na widok dwu pozostałych wzruszyliśmy ramionami — mieli białą błyszczącą skórę, a pod nią tylko tłuszcz, twarze zaokrąglone, jak twarze łakomych chłopców, okrągłe ramiona, okrągłe łokcie i kolana, jakby nie znali innego życia niż wylegiwanie się w swoich namiotach. Gdzie były ich mięśnie, gdzie ich blizny wojenne i barwy powitalne na twarzach? My przystroiliśmy się na ich przybycie w biało-niebieskie pasy, a oni? Mieli twarze gołe i bezwstydnie białe. Jakże ich chowano? Czego uczył ich nauczyciel! Czułem, że porywa mnie gniew. Sowa też parsknął pogardliwie.
— Dlaczego nasi obawiają się tych tłustych szczurów?
— Nie wiem — mruknąłem. — Teraz nie wiem. Może dlatego, że jest ich wielu… mówią, że jest ich bardzo widu. Ale przecież jeden wasz wojownik da sobie radę zpięcioma takimi prosiętami.
Sowie to było mało.
— Z dziesięcioma — powiedział z naciskiem.
Patrzyliśmy śladem jeźdźców mrużąc pogardliwie oczy. Zbyt wiele niepokoju kryło się w uprzednim oczekiwaniu, by teraz, ujrzawszy zwykłych, tłustych ludzi, nie śmiać się właśnie z pogardą.
Myśleliśmy, że zjawią się ogromni i groźni wojownicy — olbrzymi o potężnych ramionach i oczach krwawych jak u szarego niedźwiedzia. Tymczasem przybyli do nas mężczyźni bardziej podobni do starych tłustych kobiet niż do prawdziwych wojowników. Jednego z nich należało się obawiać — to widać było od razu. Ale dwaj pozostali? Czy najlepsza nawet broń może zastąpić silne ramię i bystre oko? Zapomnieliśmy wtedy o wszelkich dawnych strachach. „Zobaczymy — myślałem sobie — zobaczymy, co powiedzą ci biali, kiedy my dorośniemy i ujmiemy broń wojowników w swoje ręce”.
Przybysze podjechali już do siedzącego przed namiotem ojca, zsiedli z koni i pozdrowili go unosząc prawą dłoń do góry. Wokół ojca i czarowriika zebrało się sporo mieszkańców wioski, ale wbrew wszelkim zwyczajom widać tu było przede wszystkim naszych rówieśników — Młode Wilki. Widać było zatem, że choć posłów przyjmują najwybitniejsi z plemienia, to jednak przyjmują ich bez szacunku.
Przepchnęliśmy się z Sową w pobliże siedzących, tak by dobrze widzieć twarze białych. W tej zaś właśnie chwili ten z posłów, który jechał przodem wraz z Tanto, przemówił — i to przemówił naszym językiem. Brzmiał w jego ustach twardo, ale przymknąwszy oczy można by było sądzić, że to mówi ktoś z naszych:
— Witaj, Wodzu Wysoki Orle — zaczął. — Przybyłem do ciebie od Wielkiego Białego Ojca, który cię pozdrawia i pyta o twoje zdrowie.
— Powiedz mu, Wap-nap-ao — odpowiedział ojciec — że Wysoki Orzeł oddycha powietrzem wolnej puszczy i dlatego czuje się zdrowy.
A więc to był Wap-nap-ao? To był on właśnie! Ów jedyny biały podobny do naszych wojowników. Człowiek o suchej twarzy i wielkich, silnych ramionach. To był Biała Żmija?
Patrzyłem nań nie czując niczego, nie słysząc żadnej własnej myśli, poza nienawiścią. Co uczynić? Czy nie lepiej będzie złamać wszelkie prawa plemienia i wypuścić strzałę prosto w serce ścigającego nas od lat wroga? Zginąłbym wtedy na rozkaz własnego ojca. Ale przede mną zginąłby Wap-nap-ao i może plemię mogłoby żyć spokojnie!
Czy jednak żyje na świecie tylko jedna Biała Żmija? „Jest ich tyle, ile gwiazd na sierpniowym niebie” — powiadał Tanto.
I dopiero w tej chwili zrozumiałem, że śmieszna była nasza pogarda wobec dwu tłustych posłów z Królewskiej Konnej. Wojownicy naszego plemienia umieli walczyć — i cóż z tego? Wolnemu plemieniu Szewanezów pozostało już tylko jedno — ucieczka. Obrona i ucieczka. Ucieczka tak ostateczna, jak bieg starego łosia przez zimową puszczę, okrążonego przez stado głodnych wilków.
Nie chciałem już słuchać, o czym radzą. Nie chciałem słyszeć, jak ojciec spokojnym głosem wita człowieka, który od wielu lat jest przywódcą goniących nasze plemię wilków, który zabił Szybką Strzałę i wojownika z rodu Tanów, który już przed laty przyczynił się do śmierci wielu innych.
Podszedłem do koni białych. One też różniły się od naszych. Były wyższe, o prostych i cienkich nogach, szybsze więc, lecz mniej wytrzymałe niż nasze mustangi. Miały też ładniejsze łby. Ale i one nie mogły porwać serca. Były zbyt delikatne, zbyt słabe, źle zniosłyby wędrówki po puszczy, mrozy i burze wiosenne.
Jaka w tym wszystkim kryła się tajemnica? Jak to się działo, że ludzie słabi, jeżdżący na ładnych i równie słabych koniach, byli siłą, przed którą drżało plemię Szewanezów? Nie mogłem tego pojąć. Wstyd łamał mi serce. Czy złe duchy są na ich usługach? Kto znosi im ową broń i w czym kryje się siła, której brak ich mięśniom?
Pod największym namiotem kilka kobiet przygotowywało ucztę. Rozstawiły przy rozłożonych derkach gliniane miśki, łyżki rzeźbione z rogów i noże.
Przy każdej misie leżał przygotowany skórzany woreczek z tytoniem.
Powitanie posłów przez ojca trwało krótko. Odezwał się bęben zwołujący na ucztę.
Pierwsi nadeszli biali, których prowadził Tanto, potem zaczęli się schodzić wodzowie szczepów — Leżący Niedźwiedź, o którym powiadano, że gołymi rękami udusił niedźwiedzia, Czarna Dłoń, kroczący krokiem lżejszym od kroku pumy, i najsłynniejszy myśliwy wszystkich szczepów, najmłodszy z wodzów plemienia, Złamany Bełt. Przybyli też naczelnicy Czikornów, Wiczminsów i Kapotów. Na koniec zjawili się ojciec wraz z Gorzką Jagodą. Oni jednak nie brali udziału w uczcie dbając jedynie o to, by nikomu z gości nie zabrakło niczego.
Udało się nam wraz z Sową przysiąść blisko białych. Odechciało mi się już zabawy w kpiny z przybyszów, czym zajmowali się wszyscy chłopcy — choć za zbyt wyraźne i głośne śmiechy Owases karał natychmiast pasem. Nie miałem też ochoty najedzenie. Patrzyłem na białych. Po prostu patrzyłem na Wap-nap-ao. Nie rozumiałem niczego i nie chciałem niczego już rozumieć.
Читать дальше